Być może nic prócz narodzin nie mogło wzruszyć tego tłumu, od rana już nazbyt obytego z nieszczęściem. I w samej rzeczy tłum przejęty był narodzinami, wstrząśnięty zaginięciem dziecka. Kto tylko mógł, pomagał w poszukiwaniach, zwłaszcza naoczni świadkowie porodu czuli się zobowiązani uczynić, co w ich mocy, więc obcesowo domagali się wskazówek od niewidomego. To on bowiem, przepychając się nie wiadomo po co między nimi, w najważniejszej chwili zasłonił widok. Białą laskę musiał oddać gwardzistom i bez tego znaku ślepoty jego położenie nie było na tyle oczywiste, żeby go od razu zostawiono w spokoju. Przez swoje czarne okulary niczego nie mógł zauważyć, toteż i nic sobie nie przypomniał, nawet szarpany gniewnie za klapy palta. Wyrywał się, nie pojmując, czego chcą od niego, i tylko coraz mocniej ściskał futerał od instrumentu. Była to okoliczność podejrzana, toteż uczestnicy zajścia nie spoczęli, póki nie wyrwali mu z rąk tego futerału i nie zajrzeli do środka. Znaleźli tam skrzypce. Wśród szamotaniny, jaka wynikła, omal nie zostały strzaskane. Pozostawiony wreszcie w spokoju, niewidomy obmacywał je długo, głaskał i całował, wciąż nie mogąc uwierzyć, że ocalały. Choć wokół każdy wolałby raczej, żeby je trafił szlag i żeby odnalazło się zaginione dziecko. Nie przyjmując do wiadomości nic z tego, co się wokół działo, matka żądała niemowlęcia. Najpierw szeptem, wyczerpana, jak się zdawało, trudami porodu, a wkrótce potem strasznym krzykiem, od którego innym ścierpła skóra. Skoro dziecka nigdzie nie było, zaczęto się domagać od aptekarza, żeby dał zastrzyk na uspokojenie. I aptekarz musiał w końcu spełnić to żądanie. Miał się za sumiennego, nie odmawiał więc niezbędnych środków z własnych zasobów, lecz wydzielał je z ociąganiem i goryczą, obliczając w pamięci, jak wiele już kosztowała go własna przyzwoitość.
Ojciec rodziny przepychał się przez tłum jak oszalały. Roztrącał ludzi na lewo i prawo, zaglądał w kosze i tobołki. Za nim biegła truchcikiem trójka jego dzieci, najmłodsze uczepione poły palta, żeby się nie zgubić; przed nim niosła się pogłoska o zaginionym niemowlęciu. Beznadziejne poszukiwania zataczały coraz szersze kręgi, przyłączali się do nich coraz to nowi ludzie, a tłum po jego przejściu poddawał się falowaniu jeszcze bardziej uciążliwemu niż tamto, które towarzyszyło pladze ulicznego handlu. Dlatego to dopadł go osobiście komendant gwardii porządkowej i wykręcił mu ręce do tyłu, żeby siłą narzucić inny kierunek.
Nie było czasu na żadne głupstwa. Szpaler gwardzistów w gimnazjalnych szynelach z urzędowymi opaskami na rękawach już spychał tłum ku piwnicom pod kinem, z konieczności bijąc laskami na oślep, gdyż inaczej nie udałoby się nikogo odpędzić od tobołów. Przy całym szacunku dla własności, jaki żywili patrzący z okien lokatorzy kamienic, stan wyższej potrzeby uzasadniał brutalność: gdyby tak pozwolono tym ludziom na powrót objuczyć się tobołami, ewakuacja ciągnęłaby się bez końca. To prawda, że podczas tej akcji gwardziści się śmiali. I tak jedni śmiejąc się, drudzy martwiejąc z przerażenia, razem wyzbywali się resztek ufności, pogrążali się bez ratunku w tym samym zwątpieniu. Co do rozkazów, wszystko było jasne, środek placu musiał być wolny natychmiast.
Inaczej helikopter, na razie krążący w chmurach ponad placem, wcale nie zdołałby wylądować. Musiałby odlecieć z niczym, wrócić tam, skąd go przysłano. Odprawienie helikoptera, i to tylko z winy tłumu, z powodu gnuśnego bezwładu, który tak trudno przezwyciężyć, wywracałoby do góry nogami cały porządek ważności spraw. Żadne miłosierne względy dla byle jakich palt na watolinie nie uzasadnią zlekceważenia oficerskiego munduru, w tej kwestii każdy z miejscowych przyznawał rację komendantowi gwardii. Uzyskanie wolnej przestrzeni, choć przez tak wiele godzin wydawało się niepodobieństwem, przyszło mu w końcu niewiarygodnie łatwo. Wystarczyło zabrać pęk kluczy od kina z szuflady u fotografa. W ciągu krótkiej chwili na placu nie było już nikogo, po przyjezdnych zostały tylko bezpańskie walizki. Kto chciał, mógł je sobie wziąć. I wszyscy, którzy w swoim czasie za sztukę porcelany oddawali uchodźcom papierosy schowane na czarną godzinę, teraz poczuli się oszukani i ograbieni. Niedawną obecność, tak nagle przemienioną w nieobecność, komentowano z tym większą złością, że kiedy tłum koczował jeszcze na placu, nie wszyscy z miejscowych zdążyli wyrazić opinię o jego obyczajach, poczynić stosowne porównania i dojść do konkluzji o dziczy nie wiadomo skąd przybyłej, o nieuchronnych zniszczeniach, jakie muszą wyniknąć z jej obecności. Naraz zrobiło się za późno, żeby w tej kwestii zabrać głos. Ledwie plac opustoszał, ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że klomb pozostał nietknięty. Tłum jakimś cudem ominął go i nie stratował nawet wtedy, gdy ustępował pod ciosami pałek. Jeśli jestem którymkolwiek z okolicznych mieszkańców, uważam, że właśnie za to należy się gwardzistom szczególne uznanie. Kiedy było już po wszystkim, z bramy pod siódemką wynurzył się policjant, ściskając w palcach ogryzione do połowy skrzydełko od kury z rosołu. Tymczasem pierwsze płatki śniegu spadły na żółte kwiaty.
I oto helikopter w swej obłej postaci wynurzył się nagle z kłębowiska chmur, wzbudzając wiatr, który omal nie pozrywał sztandarów z fasad, a kapelusze i gimnazjalne czapki zdmuchnął z głów, jakby nic nie ważyły. W kawiarni jego szum został z miejsca rozpoznany, ledwie tylko zaczął się wdzierać z daleka między krzykliwe dźwięki fokstrotów. Gramofon zamilkł nagle. Lotnicy w pośpiechu wybiegli na plac, w samą porę, żeby zobaczyć helikopter lądujący na bazaltowej kostce przed urzędem okręgowym. Śmigło wirowało coraz wolniej, aż całkiem się zatrzymało. Generał ukazał się jako ostatni i nie miał na sobie płaszcza ani nawet czapki. Widać zdarzało mu się jednak czasem czegoś zapomnieć, tak pomyślał komendant gwardii, i jego serce załomotało z radości, że płaszcz mu się teraz dostanie, a do tego jeszcze czapka, jako niespodziewany naddatek, na który w żadnym razie nie śmiałby liczyć. W generalskiej czapce i płaszczu będzie miał wszystkich pod swoją komendą, również aptekarza; niech pożałuje, że potraktował go jak durnia. Również policjanta, który odtąd zobowiązany będzie salutować mu, stając na baczność, i składać pisemne raporty. Czym bowiem były wyświecone garnitury, przyciasna policyjna kurtka, sfatygowane miejscowe jesionki, palto z futrzanym kołnierzem, a nawet jego własna dobrze skrojona marynarka z metalową odznaką w klapie wobec generalskiego sukna i złotej nici? Nie wspominając już nawet o ciemnych paltach na watolinie, przybyłych nie wiadomo skąd, licznych, szmatławych i bez żadnej wartości.
W ostatniej chwili młodszy referent wybiegł jeszcze z urzędu z zapomnianą walizkową krótkofalówką. Chciał ją podać lotnikom przez drzwiczki helikoptera, ale już nie zdążył, bo śmigło zostało znowu wprawione w ruch. Ledwie widoczny za oszronioną szybą pilot helikoptera nosił skórzaną kurtkę i ciemne lotnicze okulary. Boki maszyny pokryte były warstewką lodu. Lecz wystarczyło na chwilę wytężyć wzrok, by dostrzec, że poszycie kadłuba zrobione jest z arkuszy grubej tektury falistej, oklejonych błyszczącym sreberkiem. Widok taki już sam w sobie wystarczał, by nabrać licznych wątpliwości najróżniejszego rodzaju. Trudno byłoby sobie wyobrazić, jak helikopter ów mógł przetrwać, lecąc wysoko nad ziemią, być może z daleka, zupełnie bez gruntu pod płozami, w gęstych chmurach, i co takiego uczynił pilot, żeby maszyna nie spadła od razu po starcie. Ale oficerom w ich historyjce wypłacano pobory nie tyle za latanie, ile za to, że mogli się powstrzymać od zadawania pytań i potrafili obywać się bez odpowiedzi. Tę lekkość, z jaką zawsze gotowi byli wskoczyć do kabiny, tę imponującą niepodatność na wahania ceniono przecież wysoko. Lotnicy z tego żyli, że na ziemi nic ich nie trzymało, ani przywiązanie, ani obawa. To pewne, że tylko dzięki swej niezrównanej nonszalancji byli zdolni utrzymywać się w powietrzu razem z maszyną. A przecież nie nadawali się do niczego innego. Niewykluczone zresztą, że tam, w swojej historyjce, latali wyłącznie na podobnych makietach. I prowadząc je pewną ręką, kreślili w powietrzu beczki, pętle, korkociągi, których pusta elegancja nieodparcie narzucała przekonanie, że wszystko jest w najlepszym porządku, a do latania nie potrzeba nic oprócz zimnej krwi i niezłomnej wiary w szczęśliwą gwiazdę. W samej rzeczy, nie było potrzeba nic więcej. Kiedy dowódca gwardii salutował maszynie przed frontem swojej kompanii honorowej, kiedy gardła gwardzistów na komendę wydały pożegnalny okrzyk, a mieszkańcy okolicznych kamienic, którzy wylegli na trotuary, zaczęli machać chusteczkami, helikopter nagle wzbił się w powietrze i zniknął w chmurach. Tylko jeden niewielki arkusz tektury falistej, szeleszcząc naderwanym sreberkiem, spadł z wysoka prosto pod nogi gapiów.
Читать дальше