Puściłem się do indora, żeby zerwać mu te korale, co tak świat na czerwono przemieniają, i powiesić je na swojej szyi. A on pewnie myślał, że chcę się z nim pobawić, i z początku zaczął uciekać. Wtem stanął, nasrożył się, zagulgotał i rozkrzewił się, jakby cała wiśnia, a z tych korali krew mu mało nie trysnęła. Sięgnąłem do jego szyi, a ten wtedy dziab mnie w rękę, dziab w głowę. I znowu zagulgotał, i znowu mnie dziab. Ale już złapałem się tej szyi obiema rękami i trzymałem jak sztachety w płocie. Szarpnął się, podskoczył, ale nie puściłem. Zaczął mnie skrzydłami bić, a tym łbem ściśniętym w moich rękach rzucał mną. jakby chciał mi już ten łeb zostawić i bez łba się bodaj wyrwać. Wszystko nadaremno, bo w tych swoich małych rękach czułem siłę jakby czterech rąk dorosłych chłopów. Przewlókł mnie przez całe obejście, w jedną stronę, potem w drugą. W końcu widać uznał, że nie ma na mnie rady. Stanął, rozcapierzył skrzydła jak dwie chmury i spróbował wzlecieć. Machał, machał, miotał się, skręcał, wił, tylko że powietrze nie chciało go jakoś podnieść. Zwaliliśmy się na ziemię. Kurz nas spowił. Nie rozróżniłby, gdzie indor, gdzie ja, jeden kłąb.
Wydawało mi się, że to od tych czerwonych korali tak czerwono zachodzi mi w oczach, i cieszyłem się, że je mam. A to moja krew mi oczy zalewała. Słabość zaczęła mnie nachodzić. Indor też już ledwo zipał, bo tylko jakby od niechcenia poruszał skrzydłami. Próbował mnie jeszcze dziobać, ale co mógł zrobić samym łbem, wystającym jakby z jakiejś dziury z moich zaciśniętych rąk. Dziobał nie mocniej niżby ziarno po ziemi. A zresztą, może już nie widział, co dziobie, bo mu oczy na wierzch wypłynęły i były jak kamyki. Dziób tylko otworzył szeroko i jakiś syk się z tego dzioba zaczął wydobywać jak z przebitej dętki, ale coraz słabszy i słabszy. Straciłem przytomność, on zwalił się na mnie. Wylecieli z chałupy ojciec, matka, myśleli, że już nie żyjemy. A prędzej, że to indor mnie zadziobał, nie że ja indora zadusiłem. Dziecko przecież byłem. A indor już po oskubaniu i bez flaków ważył dziesięć kilo. Niósł mnie ojciec do chałupy, to mu łzy jak groch leciały i cały się krwią moją umazał.
Zleciała się sąsiadów chmara. Posłali na wieś po święconą wodę, żeby mnie pokropić, nim mnie dusza opuści i ciało ochłodnie. Niektórzy zaczęli już odmawiać „Wieczny odpoczynek”, inni pocieszali matkę, że mi Pan Bóg krzywdy nie da zrobić, może nawet weźmie mnie w aniołki, bo przecież nic żem jeszcze światu nie zawinił. I czekali aby na tę wodę święconą. Ale zanim ją przynieśli, sam z siebie ożyłem. Tyle że kiedy zobaczyłem taką chmarę ludzi zebranych nade mną, rozbeczałem się, że mnie matka długo nie mogła w ramionach utulić.
Tak samo, gdyśmy po kolędzie już jako chłopaki chodzili, nikt nie chciał być królem Herodem, że niby śmierć ścina Herodowi głowę, a każdy wolał być żywy. To zawsze Herodem byłem ja, bo wolałem być królem niż się śmierci bać. Kosę mieliśmy prawdziwą, taką od żniwa, nie robioną z drzewa. To gdy tą prawdziwą kosą śmierć głowę ścinała, czuło się, jakby i śmierć była prawdziwa, a nie Antek Mączka w białej płachcie przebrany za śmierć. Jeszcze za każdą śmiercią ostrze kosy musiało dotknąć mojego karku, nie tylko mi koronę z głowy zrzucić. Ale ani razu nie zadrżałem. Choć ile chałup obeszliśmy jednego wieczora, tyle razy śmierć mi głowę ścinała i po karku. Gospodarze, u których się kolędowało, nieraz patrzeć nie mogli, baby w pisk i oczy dzieciom zasłaniały. Ale gdzie gorzej się bali, to potem i po większym kawałku placka dali, i po kawałku kiełbasy, po kieliszku wódki. A mnie to już zawsze się pytali, napijesz się drugiego? I próbowali, czy kosa klepana, czy kark mam nie zacięty. I nie mogli się wydziwić. Zuch, psiajucha. No, no, no. To ci Herod. Jak prawdziwy. Raz mnie tylko Antek Mączka jakoś tak zajechał, że mi krew pociekła, to mu kosę odebrałem, wykopałem po dupie i więcej śmiercią nie był.
Albo w partyzantce, siedem razy ranny byłem. I raz to mi się wydawało, że już na tamtym świecie jestem. W brzuch dostałem. A kiedy otworzyłem oczy, nawet się zdziwiłem, że taki sam i tam las, takie samo niebo, a w górze gdzieś skowronka było słychać. Skowronek czemu nie, mógłby być i na tamtym świecie. Tylko że niedaleko paliła się wieś, a z jej płomieni ryczały krowy, wyły psy, płakało dziecko, ktoś zawodził Jezuuu! A daleko, daleko, już pod samym niebem, jakiś chłop orał ziemię. Wyglądało, że to nie jest z tego świata chłop, tylko jakaś chłopska dusza, bo nie patrzył, że się pali, nie słyszał ryków, wycia ni zawodzeń, tylko z głową pochyloną nad pługiem orał. Sam już nie wiedziałem, w który świat uwierzyć, w ten czy w tamten. Prawdę mówiąc, nie bardzo mi się chciało na ten wracać. A na tamtym jakby się tylko ten dalej rozciągał. Aż poczułem, że cały we krwi leżę, a ten skowronek nade mną to z ziemi skowronek. Choć się wcale tym nie ucieszyłem. Bo to było tak, jakbym na tamtym nagle umarł i na ten przyszedłem, żeby żyć.
Liczyłem, że gdzieś dopiero pod jesień wyjdę ze szpitala, może uda mi się po kopaniach. Bo wcale mi się nie spieszyło, zresztą do czego? P Michała tylko trochę się martwiłem. Ale pocieszali mnie, że jakoś tam żyje. Raz mu ten jeść przyniesie, raz tamten. Żniwa mieli mi z kółka obrobić, a jakby nie, to sąsiady. A kartofle, buraki, też by się ktoś za jedną trzecią znalazł, bo tyle płaciłem.
Tylko że przyszedł kiedyś doktor, kazał mi wstać, przejść się w jedną, w drugą stronę po sali, z laskami, bez i powiedział, że powinien mnie potrzymać jeszcze do jesieni, ale wie, wie, rozumie, że chciałbym wyjść na żniwa. No i wypisali, trzeba było wracać. Miałem mu powiedzieć, że spieszyć się nie mam tak bardzo do czego, a żniwa obrobi mi kółko, a jak nie, to sąsiady, jak i do tej pory przez te dwa lata. A do kosy i tak bym się od razu nie wziął. Do kosy trzeba tak samo zdrowych nóg jak rąk. Kosiarze nawet mówią, że prawdziwie nogami się kosi i krzyżem, ręce tylko machają. Ale nic nie powiedziałem. Pomyślałem sobie, tyle żniw człowiek przeżył i teraz się ich przed doktorem zaprzeć? Niejeden na sali tylko o tym marzył, żeby wyjść na żniwa, choćby na te ostatnie przed śmiercią, choćby kłosków jeszcze żywą ręką pogłaskać, a może ten pokos jeszcze przejechać, pól się napatrzyć, ziemi nawdychać. Niejednemu i na tamten świat nie byłoby tak ciężko odchodzić, gdyby wiedział, że go tam czekają żniwa. Wiadomo, z ziemi człowiek żyje, to i do żniw powinno go ciągnąć jak psa do suki.
I wróciłem. A na trzeci już dzień wybrałem się na cmentarz rozejrzeć się trochę. Wziąłem metr, kawałek ołówka, kartkę, bo chciałem niektóre groby poobmierzać, żeby zobaczyć, co by mi najlepiej się nadało.
Cmentarz u nas zaraz za wsią. Minie się ostatnie chałupy, potem w lewo trochę i kawałek pod górę. Niesie się trumnę z domu nieboszczyka, to trzy, cztery zmiany się najwyżej przez całą drogę robi. Choćby od najdalszego miejsca się niosło, od szkoły czy od młyna. Nosiłem wiele razy i zawsze w głowach, a w głowach, wiadomo, dużo ciężej niż w nogach, bo, licząc od brzucha, krzyż, bary, głowa, a w nogach co jest do niesienia, uda, łydki i te dziesięć palców. Ale mógłbym całą drogę nieść bez zmiany, gdyby nie to, że wypada się niosącym trumnę zmieniać. I pewnie to mnie tak zmyliło, że blisko jest do cmentarza. A prócz tego zapomniałem, że już nie te same nogi pode mną i każdy krok to dawniejszych sto.
Читать дальше