No i razu jednego wracały krowy z łąk pod wieczór. I jak to krowy w tamtych czasach, cała droga ich. Jeszcze najedzone po grzbiety, to szły wolno, sennie, kijem by ich nawet nie popędził. Furmanki by nie przepuściły, a co dopiero jakiś tam automobil. To nie to, co dzisiaj krowy, idą, to uszy nastroszone i skóra na nich bez przerwy dygoce. Ledwo jakiś szum za nimi, przed nimi, a same ustępują. I nawet lewą stroną nauczyły się chodzić. A dawniej krowy były jaśnie panie dróg. Tylko że wydawało mu się, że on jest nad wszystkim jaśnie pan. I zamiast stanąć, poczekać, aż przejdą, zaczął trąbić, światłami migotać i nawet nie przyhamował. A krowy tylko ciaśniej się zbiły. Jedną roztrzaskał, drugiej nogi połamał i sam trup.
Przejechałem palcem po napisie, to jak rów, imię i nazwisko, i zginął tragicznie, wszystko da się przeczytać, i przed nazwiskiem hr. Dwory nie przetrwały, choć się wydawało, że gdzie tam dwory mocniejsze od grobów.
W czasie frontu też groby Chmielą ze wszystkich grobów najlepiej wytrzymały. A przecież nie ma gorszej próby dla grobów niż wojna. Przez sześć tygodni stały na cmentarzu dwie baterie niemieckich dział i waliły dzień i noc na wschód. A działo w działo smoki. Jeszcze do połowy zakopane w ziemię, że tylko im paszcze spomiędzy grobów wystawały, to za każdym wystrzałem góra z cmentarzem aż podskakiwała, a obsługa przy tych działach gęby tylko otwierała, żeby nie ogłuchnąć. A ile drzew nacięli, żeby miejsce dla tych dział zrobić.
Ze wschodu znów ruskie działa tak samo dzień i noc przez sześć tygodni. To wydawało się, że góra, co na niej cmentarz leży, zamieni się w dolinę. I nawet robaki tego piekła nie przetrzymają, nie mówiąc o umarłych. Ziemię na nice jakby obróciło i wywaliło na wierzch całą wieczność.
Szkielety, ciała, trumny leżały porozrzucane po całym cmentarzu, jakby śmierć się sama z siebie tak rozhulała, że już jej mało żywych było i nieboszczyków z grobów powywlekała, żeby ich na nowo uśmiercić. I niby umarli, niektórzy z ziemią już zrośnięci, niektórzy zgnili i prochy z niektórych, a musieli po raz drugi umierać. I to nawet nie wiedząc, ze umierają. A gdy front minął, trzeba ich było drugi raz chować. jak prawdziwych umarłych. I cmentarz przez lata jeszcze przypominał pobojowisko.
Poszło się, to kikuty, ruiny, pusto, głucho i tylko gdzieniegdzie jakiś ocalały grób i ocalałe drzewo. A ptaki jakby wymiotło, naj-marniejszego wróbla nie spotkałeś. I jeszcze długo potem, choć im już przecież nic nie groziło, omijały cmentarz jak zapowietrzony. Żeby choć w przelocie przysiadł któryś i zaćwierkał. Żeby zabłądził kiedy jakiś. Czy, jak to ptak. żeby odwiedził swoje dawne gniazdo.
A przedtem ptasi raj był na cmentarzu. Kukułki, kosy, szczygły, sikorki, wilgi, gile, jemiołuszki, dzięcioły, wrony, synogarlice. Kto by zresztą wszystkie zliczył. Trzęsło się aż w drzewach. Prześpiewywa-ły się, przećwierkiwały, kukały, krakały. Wchodziło się na cmentarz, to się w ptasią wrzawę najsampierw wchodziło, a dopiero potem między groby. A modlił się człowiek, to słowa pacierza nieraz mu się w tej wrzawie gubiły. Kościelny Franciszek od czasu do czasu wyłaził na niektóre drzewa i zrzucał co krzykliwsze gniazda, bo mu za mało smutno było na cmentarzu. Nie tylko w drzewach się gnieździły, ale i na krzyżach, i w Panach Jezusach, i w trawach na ziemi. A po froncie, gdy jakiś ptak przypadkiem przelatywał nad cmentarzem, to się wyżej wzbijał, nieraz tak wysoko, jak go tylko skrzydła poradziły wznieść. Jakby coś go nagle osaczyło i nie miał gdzie uciekać, tylko wyżej i wyżej.
Kościelny Franciszek, co mu przedtem za mało smutno było na cmentarzu przez te ptaki, teraz zbijał karmniki i rozwieszał tu, tam, gdzie tylko jakie drzewo ocalałe czy choćby gałąź, a nawet na krzyżach, na Panach Jezusach, aniołach, aby tylko zaczepić o co było. Patrzysz, krzyż na grobie, a na jego ramionach dwa karmniki wiszące, jakby to Pan Jezus je w ukrzyżowanych rękach trzymał i wabił do siebie ptaki. Albo w miejscu głowy anioła, co ją pocisk utrącił, karmnik jako ta anielska głowa. Narozwieszał tych karmników, że jak człowiek patrzył, mogło się wydawać, że aż tyle ptaków na cmentarzu jest. A tu ani jednego, bo i od karmników stroniły.
Ponastawiał też między grobami puszek z wodą po wojennych tuszonkach, żeby miały co pić, jak przylecą. Ludzie mu te puszki z wodą ciągle zabierali na kwiatki na groby, to nowe stawiał, bo na szczęście puszek po tuszonkach było dosyć. Front stał miesiącami, to żołnierze zjedli tych tuszonek całe kupy. Walały się po drogach, po rowach, po ziemiankach, okopach. Robiło się z tych puszek naczynia na cukier, sól, a od biedy mógł być z takiej puszki i talerz, i kubek.
Chłopaki w te puszki grali nawet do bramek. Czy choćby przeczytał sobie człowiek, swinskaja tuszonka, i mu za jedzenie musiała wystarczyć. Czasem spotkać można było Franciszka na cmentarzu już o pierwszym świcie, jak łaził niczym dusza z kieszeniami pełnymi prosa, siemienia, pszenicy, maku. okruchów chleba i siał między grobami, nawołując do pustego nieba cirli-cirli, cirli-cirli. I co parę kroków wzrok z nieba na ziemię przenosząc, przystawał i patrzył, czy gdzieś tam jakiś szpak, gil czy jemiołuszka, zwabieni tym jego wołaniem, nie dziobią sobie ziarna, wesoło kicając. Po czym ruszał dalej jakby krokiem siewcy, cirli-cirli. cirli-cirli.
Posądzali niektórzy Franciszka, że piach, nie ziarno sypie, a ptaki niegłupie i na piach nie dadzą się zwabić. Bo ile by to ziarna trzeba na taki cmentarz jak u nas. Ludzie chleba nie mieli z czego upiec. Pola zryte, stratowane, i kto tam mógł co zebrać pod kulami? To tak samo u ptaków musiało być głodno. A głodny i na piach się zwabi. Zresztą kiedy jest się ptakiem i po niebie się leci, to z nieba nie widać, co kto w dole sieje. Piach czy ziarno. Jeszcze woła cirli-cirli i w to niebo patrzy, czemuż by mu nie uwierzyć?
Uczył Franciszek nowych ministrantów do mszy służyć. Bo starzy przez wojnę już podorośleli i woleli niewypały i miny rozbrajać. Ale kto chciał wciągnąć się na ministranta, musiał zbić pułapkę na szpaki. I prowadził Franciszek tych swoich ministrantów na wzgórza pod lasem. I tam całymi dniami łapali te szpaki. A co złapali, przynosili i puszczali na cmentarz.
Bywało, że leżąc w trawach i zaroślach, z końcami sznurków od pułapek w rękach, a ministranty wokół niego, zapominał Franciszek nieraz o kościele. Bo ze szpakami nie tak łatwo. Można dzień zmi-trężyć i nie złapać żadnego. Wystarczy szepnąć jeden do drugiego, gdy szpak akurat nadlatuje, czy westchnąć głośniej i od razu się spłoszy. A ministranty jak to ministranty, zobaczyły, że nadlatuje, to serce buch, buch, a szpak i serce potrafi usłyszeć, jak za głośno bije. Ale kto raz spłoszył ptaka, ten przestawał być ministrantem.
– Wynoś mi się, jucho. Szpak cię zniecierpliwił, a chcesz Panu Bogu służyć?
I nie pomagał płacz ani przepraszanie, ani że w domu zleją. Bo srogi był czasem Franciszek. Ale tak był dobry człowiek. Jeszcze kiedy mnie na ministranta uczył, przeważnieśmy z wosku lichtarze skrobali. A było go się spytać, co znaczy saecula saeculorum czy Dominus vobiscum, to zasłaniał się, że tajemnica Boża.
– Abyś wiedział, kiedy mszał ze strony na stronę przenieść. Kiedy wino i wodę do kielicha nalać. Kiedy dzwonkami zadzwonić. A resztę abyś umiał mamrotać.
Przyszli nieraz ludzie na mszę, a tu zaduch w kościele jak w świętej oborze, bo nie było komu przewietrzyć kościoła. Dopiero ksiądz brał tyczkę i otwierał okna, bo Franciszek na szpakach. Albo schodzą się już ludzie do kościoła, a tu drzwi nie otwarte, bo Franciszek z samiutkiego rana poleciał na szpaki i jeszcze nie wrócił. Albo msza się już powinna zacząć, ludzi pełny kościół, ksiądz w ornacie co chwila z zakrystii wygląda, a tu świece nie pozapalane, ołtarz nie nakryty, organista tylko gra i gra. a Franciszka nie ma.
Читать дальше