To czasem ktoś z parafian, kto tam jeszcze coś z ministrantury ‘pamiętał, przywdziewał na siebie komżę i wynosił mszał za księdzem. Ksiądz kielich podnosi, a Franciszek się dopiero zjawia. Jeszcze tymi szpakami cały rozogniony. Włos nie dość, że siwy, to pełno w nim źdźbeł trawy. Buty, spodnie uszargane w rosie. I żeby choć, skruszony, cichutko uklęknął. Ale gdzie tam, na kolana się wali, aż dudni. T tego, kto w służeniu do mszy go zastąpił, wypycha ze złością, że mu jego miejsce zajął. A zadarł się et cum spiritu Tuo czy choćby amen, to jakby od samego początku przed ołtarzem klęczał.
Ale nie ma co się dziwić. Szpaki się najlepiej z rana łapią i w niedzielę, kiedy wygłodniałe po nocy i cisza w polach. No i ze wzgórza pod lasem było do kościoła ze dwa kilometry, a Franciszek był już stary i może tylko te szpaki przy życiu go trzymały. Albo może Pan Bóg mu powiedział, nałap szpaków, Franciszku, nim umrzesz. Dlatego i ksiądz był taki wyrozumiały dla Franciszka, że nigdy go nie skarcił. Jeszcze go się pytał, kiedy Franciszek z ornatu po mszy go w zakrystii rozbierał:
– No i jak tam dzisiaj szpaki, Franciszku? Przybyło nam coś na cmentarzu?
Nie nadawał się zresztą Franciszek już do cięższych robót przy kościele. Ot, szpaki chodzić łapać na wzgórza pod lasem i znosić je na cmentarz to było w sam raz dla Franciszka.
Razu jednego przyniósł gniazdo sikorek z małymi i posadził je na drzewie. Stare by może uciekły, ale małe dorosły i zostały. Potem ktoś mu przyniósł z lasu wiewiórkę, też ją puścił między groby. Ktoś inny dzięcioła. Ktoś kosa. Ktoś synogarlicę. I tak powoli życie wróciło na cmentarz.
Szła u nas przez wieś droga. Nie najlepsza, pewnie, jak to przez wieś. Dziury, doły. Wiosną czy jesienią błoto, latem kurz. Ale ludziom wystarczyła. Raz na jakiś czas tu i tam się wyrównało, trochę się kamieniem posypało i jakoś się jeździło. I na jarmark do miasta można było nią dojechać, i do każdej wsi w sąsiedztwie, i czy na wojnę, czy w świat ktoś wyruszał, tak samo go zaprowadziła.
A prócz tego, że była dla wszystkich, każdy miał jeszcze kawałek tej drogi na własność dla siebie, wedle tego, jak obejście jego. f przed każdą niedzielą czy świętem latem ją zamiatał, jesienią skrobał błoto, zimą śnieg odgarniał, kiedy napadało, popiołem posypywał, żeby ktoś się nie przewrócił przed jego chałupą. A na Zielone Świątki zawsze się ją tatarakiem maiło. Szli ludzie do kościoła, to im tatarak chrupał pod nogami, a pachniało jakby w gaju i mówiło się, że to droga tak pachnie, I prawie każdy miał przy niej swoją ławkę czy kamień. Mógł wieczorem wyjść usiąść, z sąsiadami pogadać, zakurzyć czy choćby w ciemne niebo nad sobą popatrzeć. Boga o to i owo się popytać. I tylko robaczki świętojańskie mu migały.
Ludzie, krowy, gęsi, wszyscy środkiem chodzili, bo nie było ni lewej ni prawej strony. Mogłeś konia z wozem na brzegu zostawić i pójść do gospody na oranżadę czy piwo, a trafiła się ćwiartka, to wypić jednego, a koń sobie stał. Czy z pola ze zbożem wracałeś, a ktoś z naprzeciwka jechał, to się przystanęło wóz przy wozie, jakby ramię przy ramieniu, i nikt ci nie trąbił, żeś mu drogę zastawił. I tak samo do wieczności odchodziło się tą drogą, bo nie było innej. Tyle że baby wylatywały z chałup i zaganiały swoje kury, gęsi na obejścia. Chłopy trzymali psy przy budach, żeby nie szczekały. Furmanki na skraju przystawały. Kosiarze kosy z ramion opuszczali. Matki wynosiły niemowlęta przed chałupy. A nawet pijany ściągał czapkę ze łba i trzeźwiał.
A po obu jej stronach rosły akacje. Szedłeś, kiedy kwitły, to aż cię zatykało. Okna na noc trzeba było zamykać, bo budziłeś się rano z rozbolała głową. Kurzyły chłopy wieczorami machorkę na ławkach czy ‘kamieniach, to jakby akacjowy kwiat kurzyły. Psy na złodziejów węch traciły i leżały otępiałe przed budami. Czy stanąłeś z panną pod taką kwitnącą akacją, to nawet niewiele jej musiałeś mówić. Dzisiaj zostało we wsi trzy, może cztery akacje. Pościnali, jak zaczęli nową drogę budować. Bo akacje dawniej na wozy się sadziło. Miałeś akację przed chałupą, to miałeś i wóz. No. może bez dyszla i latrów. Bo na dyszel najlepszy młody dębczak, a na latry sosnowe calówki. Ale miałeś rozworę, stołki, rycony, podoski, śnice, podełgę. wagę, orczyk, kłonice, luśnie, no i koła. A na koła to już nie ma lepszego drzewa od akacji. Nawet z dębu się nie równają. Za twarde i lubią pękać. A koła w wozie najważniejsze.
Tylko że na gumowe przyszedł teraz czas. Namawiają i mnie, żebym sprawił sobie gumowe koła. Koń by miał lżej i na wóz dużo więcej można wziąć. Albobyś go chociaż przekuł i założył mu gumowe okładziny na podkowy, bo asfalt dziabie. W żniwa po cztery pokłady snopków chłopy na gumowych kołach zwożą. Dawniej w dwa konie nie dałoby rady, a teraz w pojedynkę i ciągnie. Droga sama cię pcha. Mają niektórzy ziemi co by za paznokciem i mają gumowe koła. Albo starzy, wydawałoby się, tylko im się modlić o spokojną wieczność, a zmieniają drewniane na gumowe. Patrzeć, a i Karpiel na tamten świat się zwinie i nie będzie kołodziejów. Mechaniki nastaną. Kto ci wtedy choćby dzwono wymieni, gdy spróchnieje, kto piastę wytoczy? I z czego? Były dawniej akacje, to było z czego. Ale była i droga.
Kręta była, to prawda. Jak to droga. Musi to i tamto ominąć. Figurę, staw, chałupę. Wszystko to powyprostowywali, wyasfaltowali. Zakręty porobili długie i okrągłe, prawie się nie skręca, tylko prosto jedzie. Na niejeden taki zakręt całe pole poszło. Albin Mucha miał pole przy drodze, siał grykę, seradelę, a teraz ma zakręt. Czasem w niedzielę wyjdzie na ten zakręt i wali laską w asfalt, tu było moje pole! Zakopali mi go, cholery! Albo siądzie przy rowie i spisuje auta, co jeżdżą po tym jego polu.
Nie można powiedzieć, szersza jest ta droga ze trzy razy od dawniejszej i jeździ się po niej jak po stole. I świata się trochę na niej widzi. Najwięcej w niedzielę. Szkoda tylko, że takie drogi nie mają nazw jak rzeki. Bo wieś nasza przy tej drodze jakby przy wezbranej rzece. Patrzą ludzie, a ona płynie i płynie. I nawet jakby na dwie wsie wieś naszą rozdzieliła. Po tej i po tamtej stronie. Matka dziecka nic wyśle do sklepu, gdy sklep nie po tej stronie. Sąsiad do sąsiada pożyczyć konia, pługa, kosy woli nieraz dalej pójść, aby przez tę rzekę nie przechodzić. Pastuchy gonią krowy na pastwiska, to z tamtej osobno i z tej osobno, a kiedyś wszyscy razem. Na zebraniach też ci z tej i tamci z tamtej swoje strony trzymają. Czy sąsiad z sąsiadem niech z naprzeciwka wyjdą przed chałupy, to nie zbliżą się ku sobie, jak to dawniej, żeby zakurzyć, pogadać. Tylko każdy kurzy po swojej stronie i każdy ze swojej paczki. I gadają jakby głuchy do głuchego. Zresztą co można pogadać, gdy jeden na jednym brzegu, drugi na drugim i bez przerwy auta po ich mowie jeżdżą. Mniejsze można jeszcze przekrzyczeć, ale ciężarówce nie dadzą nawet słowom z gardła wyjść.
No, i tych akacji szkoda. Żal za gardło ściskał, gdy się takie stare drzewa waliły pod piłami jak patyki. Człowiek się urodził z nimi, rósł z nimi, to myślał, że i umrze z nimi.
Z wiosny jakoś to było. Zimno, mokro, błoto. Gdzieniegdzie śnieg na polach jeszcze leżał. Przyjechali z motorami, piłami i zaczęli ścinać. A ludzie wychodzili i patrzyli, bo cóż mieli robić? Starzy, młodzi, smarki, matki z dziećmi na rękach, jak się na brzeg rzeki wychodzi, gdy woda na powódź przybiera. Albo gdy łuna nocą na niebie i tyle wiadomo, że gdzieś się pali, ale pomóc za daleko. Niejednemu łza się w oku zakręciła, niejednemu Bóg się z ust wyrwał, niejednej matce dziecko na ręku zakwiliło, bo i dzieciom jakby ktoś wycinał świat z oczu.
Читать дальше