Kiedy zjawia się kelner, żeby odebrać zamówienie, oboje zwracamy się do niego z nagłym ożywieniem, wdzięczni, że oto zjawił się ktoś, kto pomoże nam zapomnieć, iż siedzimy przy tym stoliku jak para obcych sobie ludzi.
Dziecko, które zabieramy ze szpitala do domu, to zupełnie ktoś inny niż tamta dziewczynka, którą tutaj przywieźliśmy. Kate porusza się ostrożnie, powoli. Wyciąga po kolei wszystkie szuflady w szafce nocnej, sprawdzając, czy niczego nie zostawiła. Dżinsy, które przywiozłam dla niej z domu, spadają jej z bioder, tak schudła podczas pobytu w szpitalu. Robimy jej prowizoryczny pasek ze związanych bandanek.
Brian zszedł już na dół, żeby podprowadzić samochód pod wejście. Upycham w torbie ostatnią przytulankę i płytę kompaktową. Kate naciąga wełnianą czapkę na gładką, łysą głowę, a szyję obwiązuje ciasno szalikiem. Sięga po maskę i rękawiczki; po wyjściu ze szpitala to ona, nie Anna, musi nosić strój ochronny.
Wychodzimy z pokoju. Na korytarzu stoją rządkiem wszystkie pielęgniarki, cały personel, nasi dobrzy znajomi. Rozlegają się oklaski.
– Tylko więcej nas już nie odwiedzaj, dobrze? – żartuje Willie.
Wszyscy po kolei podchodzą pożegnać się z Kate. W końcu korytarz pustoszeje.
– Gotowa? – Uśmiecham się do Kate.
Mała kiwa głową, ale nawet nie drgnie, stoi jak słup soli. Wie doskonale, że kiedy postawi stopę za tym progiem, nic już nie będzie takie jak kiedyś.
– Mamo? – słyszę jej głos.
Zamykam jej dłoń w swojej.
– Pomogę ci – przyrzekam i razem, ręka w rękę, robimy pierwszy krok.
Skrzynka pocztowa pęka w szwach od rachunków przysłanych ze szpitala. Dowiedzieliśmy się, że towarzystwo ubezpieczeniowe nie będzie prowadzić rozmów ze szpitalnym działem księgowym, ale mimo to obie strony podważają ścisłość wyliczeń kosztów operacji, skutkiem czego to nas chcą obciążyć kosztami niektórych zabiegów. Mają pewnie nadzieję, że jesteśmy na tyle głupi, że położymy uszy po sobie i zapłacimy. Finansowanie leczenia Kate to pełnoetatowe zajęcie, ale niestety ani ja, ani Brian nie mamy na to czasu, nie mówiąc już o kwalifikacjach.
Przeglądam ulotkę reklamową pobliskiego sklepu spożywczego, broszurkę Amerykańskiego Związku Motorowego i ogłoszenie o długoterminowych zmianach w opłatach czynszowych. W końcu otwieram korespondencję, która przyszła z banku, gdzie trzymamy oszczędności. Zazwyczaj nie zwracam na nią uwagi; Brian sam sobie radzi z budżetem domowym, kiedy trzeba zrobić coś bardziej skomplikowanego niż podliczenie miesięcznych wydatków. Poza tym trzy konta oszczędnościowe, które mamy w tamtym banku, zostały założone z myślą o edukacji naszych dzieci. Nie jesteśmy z tych, którzy mogą sobie pozwolić na szastanie pieniędzmi na giełdzie.
Ten list jest adresowany do mojego męża.
Szanowny Panie,
Potwierdzamy podjęcie przez Pana kwoty 8369,56 dolarów z konta nr 323456 założonego przez Briana D. Fitzgeralda na rzecz córki Katherine S. Fitzgerald. Podjęcie powyższej kwoty ostatecznie zamyka rachunek.
Nawet bankom zdarzają się pomyłki, ale to już jest poważna sprawa.
Prawda, że na rachunku bieżącym w tym miesiącu pozostały nam grosze, ale ja nigdy dotąd nie zgubiłam ośmiu tysięcy dolarów. Wychodzę na podwórko do Briana, który właśnie zwija dodatkowy wąż ogrodniczy.
– Albo coś pochrzanili z naszym kontem oszczędnościowym – wręczam mu list z banku – albo w końcu się wydało, że masz drugą żonę na utrzymaniu.
Brian bierze kartkę z mojej ręki i czyta. O jedną chwilę za długo. Już wiem, że to nie jest żadna pomyłka. Mój mąż ociera czoło wierzchem zaciśniętej pięści.
– Wycofałem pieniądze z konta – mówi.
– I nic mi nie powiedziałeś? – Nie mieści mi się w głowie, że Brian mógł zrobić coś takiego. W przeszłości zdarzało się, że podbieraliśmy jakieś sumy z kont naszych dzieci, ale robiliśmy to tylko dlatego, że trafił nam się trudny miesiąc i nie starczyło i na jedzenie, i na hipotekę albo trzeba było wpłacić zaliczkę na nowy samochód, bo stary w końcu odmówił posłuszeństwa. W nocy nie mogliśmy spać, dręczeni wyrzutami sumienia ciężkimi jak dodatkowa kołdra, obiecując sobie zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby jak najszybciej te pieniądze wróciły na konto.
– Mówiłem ci, że koledzy z pracy próbowali mi pomóc – tłumaczy się Brian. – Zebrali dziesięć tysięcy dolarów. Po dołożeniu tej sumy z konta Kate szpital zgodził się opracować dla nas jakiś plan ratalnej spłaty należności.
– Ale mówiłeś…
– Wiem, co mówiłem.
Potrząsam głową, nie mogąc dojść do siebie.
– Okłamałeś mnie?
– Nie myśl tak…
– Przecież Zanne…
– Nie chcę, żeby twoja siostra płaciła za Kate – ucina Brian. – To jest mój obowiązek. – Wąż opada na ziemię, krztusząc się i siejąc dookoła kropelkami wody. – Saro, Kate nie dożyje studiów, za które mieliśmy zapłacić z tych oszczędności.
Słońce świeci bardzo mocno. Nieopodal szumi zraszacz trawy, rozpylając wodną mgiełkę, w której tworzą się tęcze. Ten dzień jest zbyt piękny, żeby słyszeć takie słowa. Odwracam się na pięcie i wracam biegiem do domu. Zamykam się w łazience.
Po chwili słyszę stukanie do drzwi.
– Saro – mówi Brian. – Saro, przepraszam.
Udaję, że go nie słyszę. Udaję, że nie słyszałam tego, co przed chwilą powiedział. Ani jednego słowa.
W domu wszyscy nosimy maski, żeby Kate mogła chodzić bez niej. Kiedy szczotkuje zęby albo sypie płatki do miski, pilnie obserwuję jej paznokcie. Gdy znikną ciemne paski, znak przebytej chemioterapii, okaże się, że przeszczepiony szpik kostny działa jak należy. Dwa razy dziennie robię Kate zastrzyki w udo. Podaję jej czynnik wzrostu, konieczny, dopóki liczba krwinek białych w milimetrze sześciennym nie przewyższy tysiąca; kiedy to nastąpi, komórki szpikowe zaczną się już same namnażać.
Kate na razie nie może wrócić do szkoły, toteż sami przerabiamy z nią materiał. Raz lub dwa razy wybrała się ze mną po Annę do przedszkola, ale za nic w świecie nie chciała wyjść z samochodu. Nie robi problemów, kiedy trzeba pojechać do szpitala na rutynowe badania krwi, ale kiedy w drodze do domu proponuję jej mały wypad do wypożyczalni wideo albo na ciastka, wykręca się, jak może.
Pewnego sobotniego ranka zastaję drzwi do pokoju dziewczynek uchylone. Pukam delikatnie.
– A może wybierzemy się na zakupy? – proponuję.
Kate wzrusza ramionami.
– Nie teraz.
Opieram się ramieniem o framugę.
– Dobrze ci zrobi, jeśli wyjdziesz z domu.
– Nie chcę wychodzić. – Kate wkłada rękę do tylnej kieszeni spodni, przedtem jednak przesuwa dłonią po głowie. Jestem pewna, że robi to bezwiednie.
– Kate… – zaczynam.
– Nie mów mi tego. Nie chcę słyszeć, że nikt nie będzie się na mnie gapił, bo właśnie że będą się gapić. Nie chcę słyszeć, że to wszystko jedno, czy się gapią, czy nie, bo to wcale nie jest wszystko jedno. I nie chcę słyszeć, że wyglądam dobrze, bo to kłamstwo. – Jej pozbawione rzęs oczy napełniają się łzami. – Jestem dziwolągiem, mamo. Spójrz tylko na mnie.
Patrzę. Patrzę na kropeczki pozostałe w miejscu brwi, na przedłużone w nieskończoność czoło, na maleńkie dołeczki i guzki zwykle niewidoczne spod włosów.
– No cóż – mówię spokojnie. – Poradzimy sobie i z tym.
Bez słowa wychodzę z pokoju. Wiem, że Kate pójdzie za mną. Mijam Annę, która odkłada książeczkę do kolorowania i rusza w ślad za siostrą. Schodzę do piwnicy i ze starego pudła wyjmuję wiekową elektryczną maszynkę do włosów, którą znaleźliśmy tutaj po przeprowadzce. Włączam wtyczkę do kontaktu i jednym ruchem wycinam szeroki pas przez sam środek głowy.
Читать дальше