Drzwi są zamknięte. Popycham je delikatnie. W środku Kate kończy właśnie słać łóżko. Kołdra jest tak wygładzona, że można by grać na niej w kapsle; poduszki strzepnięte i wyrównane. Przytulankowe zwierzaki – w tym wieku najświętsze relikwie dziecka – siedzą na parapecie w kolejności od największego do najmniejszego. Nawet buty w szafie stoją w równym rządku, a z biurka zniknęły wszelkie szpargały.
– Przepraszam. – A przecież nawet słowem nie wspomniałam, żeby u siebie posprzątała. – Chyba pomyliłam pokoje.
Kate odwraca się.
– To na wszelki wypadek, gdybym tu już nie wróciła.
Po urodzeniu pierwszego dziecka często w nocy nachodziły mnie czarne myśli. Wyobrażałam sobie najgorsze nieszczęścia, które mogły spaść na jego głowę: parzący dotyk meduzy na plaży, kuszący smak trujących leśnych jagód, złowrogi uśmiech nieznajomego człowieka, skok na głowę do płytkiej wody. Dziecko może zrobić sobie krzywdę na tyle rozmaitych sposobów, że wydaje się wprost niemożliwe, by jedna osoba mogła je ustrzec przed wszystkim. W miarę jak moje dzieci dorastały, zagrożeń wcale nie ubywało. Na miejsce starych pojawiały się nowe: wąchanie kleju, zabawa zapałkami, małe różowe pigułki sprzedawane pod blatem szkolnej ławki. Można wyliczać całą noc i do samego rana nie dotrzeć do końca tej listy, której tytuł brzmi: „Jak można stracić najbliższych”.
Teraz, kiedy wiem, jak to jest, gdy któraś pozycja z tej listy staje się rzeczywistością, wydaje mi się, że rodzice dzieci reagują na wiadomość o śmiertelnej chorobie na dwa możliwe sposoby. Albo doszczętnie się załamują, albo bez słowa skargi przyjmują ten policzek od losu i z uniesionym czołem czekają na kolejne. Jest to taka cecha, która łączy nas ze śmiertelnie chorymi pacjentami.
Kate leży w łóżku półprzytomna. Z jej piersi wyrastają liczne rurki, jak strumienie wody tryskające z fontanny. Po chemioterapii wymiotowała trzydzieści dwa razy, ma spękane usta i tak ostre popromienne zapalenie błony śluzowej, że kiedy próbuje mówić, jej głos brzmi jak u chorej na mukowiscydozę.
Odwraca do mnie głowę i chce coś powiedzieć, ale krztusi się tylko.
– Dławi mnie. – Wypluwa kłąb flegmy.
Wyjmuję z jej rączek końcówkę odsysacza, którą kurczowo ściska, i oczyszczam jej usta, język i gardło.
– Odpoczywaj, mama to zrobi – obiecuję i tym sposobem pomagam mojej córce już we wszystkim, nawet w oddychaniu.
Dział onkologiczny przypomina pole bitwy i jak w każdym wojsku tak i tutaj istnieje podział na szarże. Pacjenci to żołnierze odbywający służbę zasadniczą. Lekarze przypominają bohaterskich zdobywców; pojawiają się nagle i równie nagle znikają, a żeby przypomnieć sobie poprzednią wizytę u czyjegoś dziecka, muszą zerknąć w jego kartę chorobową. Pielęgniarki natomiast pełnią funkcję sierżantów, zaprawionych w boju weteranów pierwszej linii; to one są zawsze na miejscu, kiedy twoje chore dziecko ma tak wysoką gorączkę, że trzeba okładać je całe lodem, one pokażą, jak przeczyścić centralne wkłucie żylne, czyli cewnik, i poinformują, na którym piętrze można jeszcze podebrać z kuchni lody, to od nich można się dowiedzieć, gdzie znaleźć pralnię chemiczną, w której usuwają z ubrania plamy krwi i po preparatach do chemioterapii. Pielęgniarki wiedzą, jak nazywa się ulubiony pluszowy mors twojej córeczki i nauczą ją robić kwiatki z bibułki, które można zawiesić na stojaku do kroplówki. Lekarze snują strategie tych gier wojennych, ale to pielęgniarki pomagają zwykłym ludziom znosić codzienny trud batalii.
Z upływem czasu między nimi a rodzicami chorych dzieci zawiązuje się nić sympatii. Po fatalnej diagnozie nagle wszyscy przyjaciele zostają gdzieś z tyłu, jakby w poprzednim życiu; ich miejsce zajmują właśnie pielęgniarki z pediatrii. Wiemy o sobie dużo: na przykład córka Donny studiuje weterynarię. Ludmilla, ta z nocnej zmiany, zawsze przypina do swojego stetoskopu, jak amulety, zafoliowane widokówki z wyspy Sanibel u brzegów Florydy; zaklina w ten sposób los, bo chce tam osiąść na emeryturze. Willie, pielęgniarz, przepada za czekoladą, a jego żona spodziewa się trojaczków.
Jednej nocy, podczas chemioterapii indukcyjnej, po tylu godzinach ciągłego czuwania, że zapomniałam już, jak się zasypia, włączyłam telewizor. Mała śpi, więc oglądam bez dźwięku, żeby jej nie obudzić. Na ekranie Robin Leach oprowadza widzów po pełnej przepychu rezydencji kogoś sławnego i bogatego. Kamera prześlizguje się po bidetach platerowanych złotem, ręcznie rzeźbionych łożach z drewna tekowego, pokazuje basen w kształcie motyla. W tym domu jest garaż na dziesięć samochodów i ceglasty kort do tenisa, a po ogrodzie przechadza się jedenaście pawi. Nie mieści mi się w głowie, jak można tak mieszkać; nigdy bym nie pomyślała, że moje życie mogłoby wyglądać w ten sposób.
Takiego życia, jakie mam, też nigdy sobie nie wyobrażałam.
Nie mogę sobie nawet przypomnieć, jak czułam się kiedyś, dawno temu, kiedy słyszałam opowieści o matkach, u których wykryto raka sutka, albo o dzieciach z wrodzoną wadą serca lub inną patologią. Nie pamiętam tego osobliwego uczucia rozdarcia pomiędzy szczerym współczuciem a głęboką ulgą, że moją rodzinę los uchronił od podobnych nieszczęść. Tymczasem to my staliśmy się bohaterami takich opowieści, ludźmi, o których inni mówią z trwogą i ulgą zarazem.
Donna pochyla się nade mną i wyjmuje mi z ręki pilota. Dopóki jej nie było, nie zauważałam łez płynących mi z oczu.
– Saro – pyta pielęgniarka – pomóc ci w czymś?
Potrząsam głową, wstydząc się tej chwili słabości, wstydząc się tym bardziej, że mnie na niej przyłapano.
– Nic mi nie jest – zapieram się.
– A ja jestem Hillary Clinton – mruczy Donna. Chwyta mnie za rękę, wyciąga z fotela i wyprowadza z pokoju.
– Kate…
– … nawet nie zauważy, że nie było cię przy niej – kończy pielęgniarka.
Idziemy do malutkiej kuchni, gdzie ekspres z kawą pracuje okrągłą dobę. Donna napełnia dwa kubki.
– Przepraszam – mówię do niej.
– Za co? Że nie jesteś z kamienia?
– To nigdy nie ma końca – szepczę, a Donna kiwa głową, bo doskonale mnie rozumie. A ponieważ ja wiem, że ona rozumie, zaczynam mówić. Zwierzam się jej z wszystkich moich sekretów, a kiedy kończę, biorę głęboki wdech i uświadamiam sobie, że mówiłam bez przerwy przez godzinę. – O Boże – zrywam się – zajęłam ci tyle czasu.
– To nie był zmarnowany czas – odpowiada Donna. – A poza tym skończyłam zmianę już pół godziny temu.
Na moje policzki bije rumieniec.
– Musisz już iść. Na pewno chcesz się stąd wyrwać.
Zamiast wyjść, Donna przygarnia mnie do swojej szerokiej piersi.
– Jak my wszyscy, kochana – mówi.
Sala operacyjna w szpitalnej przychodni to małe pomieszczenie pełne lśniących srebrem przyrządów. Drzwi do niego otwierają się jak usta osoby noszącej aparat korekcyjny. Lekarze i pielęgniarki, których mała dobrze zna, tutaj kryją się za szczelnie zawiązanymi maskami i fartuchami; można ich poznać co najwyżej po oczach. Anna ciągnie mnie za połę ubrania, raz za razem, dopóki nie odwrócę się i nie klęknę przed nią.
– A gdybym teraz zmieniła zdanie? – pyta.
Kładę dłonie na jej ramionach.
– Nikt cię do niczego nie zmusi – odpowiadam – ale Kate na pewno bardzo liczy na ciebie. Tatuś i ja też.
Anna kiwa głową, wsuwając rączkę do mojej dłoni.
– Tylko nie puszczaj – prosi.
Pielęgniarka popycha ją lekko w stronę stołu operacyjnego.
Читать дальше