– Mamo! – słyszę zdumiony głos Kate.
– Co? – Falujący brązowy lok opada na ramię Anny, która zbiera go delikatnie palcami. – To przecież tylko włosy.
Kolejne cięcie. Na ustach Kate wykwita uśmiech. Sama wskazuje miejsca, które ominęłam, gdzie mała kępka włosów wyrasta jak zagajnik na środku łąki. Przysiadłszy na odwróconej skrzynce na mleko, oddaję Kate maszynkę i pozwalam jej dokończyć strzyżenia. Anna wspina się na moje kolana.
– Potem ja – prosi.
Godzinę później wkraczamy do centrum handlowego, trzy łyse dziewczyny trzymające się za ręce. Spędzamy tam kilka godzin. Gdzie tylko się pokażemy, ludzie oglądają się za nami, szepczą. Jesteśmy piękne. Potrójnie piękne.
Gdzie się pali, tam i dymić się musi.
John Heywood, „Przysłowia”
JESSE
Nie mówcie mi, że nigdy nie przejechaliście wieczorem, po godzinach pracy, obok buldożera albo wywrotki stojącej na poboczu autostrady i nie zastanowiliście się chociaż przez chwilę, jak to się dzieje, że robotnicy drogowi zostawiają sprzęt w takich miejscach, gdzie każdy – czyli ja – może go zwinąć. Pierwszy raz podprowadziłem ciężarówkę już wiele lat temu: zakradłem się do kabiny betoniarki stojącej na wzniesieniu, wrzuciłem biegi na luz, a potem patrzyłem, jak wóz stacza się prosto na przyczepę, gdzie mieściło się biuro firmy budowlanej. Dziś, jakieś półtora kilometra od mojego domu, tuż przy autostradzie 1 – 195, stoi zaparkowana wywrotka. Wygląda jak mały słonik śpiący obok stosu metalowych barierek. Nie jest to bryka moich marzeń, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Wszedłem w konflikt z prawem i musiałem oddać ojcu kluczyki do samochodu; zabrał go do jednostki i postawił na służbowym parkingu.
Wywrotką jedzie się zupełnie inaczej niż moim wozem. W ogóle nie ma porównania. Pierwsza rzecz: zajmuje całą drogę – poważnie. Dwa: prowadzi się jak czołg, a przynajmniej ja mam takie wyobrażenie o prowadzeniu czołgu. Chętnie bym się przejechał prawdziwym czołgiem, gdyby nie trzeba było w tym celu iść w kamasze, pomiędzy tych skretyniałych idiotów, co im we łbie tylko szarża, żeby móc pomiatać innymi. Po trzecie, i to jest najmniej fajna rzecz w tym wszystkim, widać ją z daleka. Po dotarciu na miejsce, czyli do tunelu, gdzie mieszka Duracell Dan, zastaję go skulonego za beczkami. Wlazł tam ze strachu, gdy zobaczył, jak nadjeżdżam.
– Hej! – wołam do niego, wyskakując z kabiny. – To tylko ja.
Dan nie od razu daje się przekonać. Zerka przez palce, którymi zakrył twarz, upewniając się, czy aby na pewno go nie oszukuję.
– Fajny mam wózek? – pytam.
Dan wstaje ostrożnie i dotyka zabłoconej burty wywrotki. Dopiero wtedy wybucha śmiechem.
– Twój jeep się nieźle napakował, chłopaku.
Zabieram to, co mi potrzebne i ładuję na tył kabiny. Fajnie by było podjechać taką wielką ciężarówą pod jakieś okno, wrzucić do środka kilka butelek mojego koktajlu i wyrwać do przodu, zostawiając za sobą ścianę ognia. Zerkam na Dana, stojącego pod oknem od strony kierowcy. Koleś wypisuje na zakurzonych drzwiach słowo „Brudas”.
– Stary… – zaczepiam go i zupełnie bez powodu, a może właśnie dlatego, że nigdy wcześniej tego nie robiłem, proponuję mu, żeby wybrał się ze mną.
– Powaga? – pyta Dan.
– Jasne. Jedna rzecz: nikomu ani słowa o tym, co widziałeś.
Dan wykonuje gest zamykania ust na klucz. Pięć minut później jesteśmy już w drodze. Jedziemy do starej szopy, która kiedyś służyła jako hangar dla łodzi studenckiego koła wioślarskiego. Podczas jazdy Dan zabawia się przełącznikami, podnosząc i opuszczając platformę wywrotki. Powtarzam sobie, że zabrałem go po to, by zabawa miała odrobinę pieprzu; świadek i publiczność w jednej osobie nada akcji zupełnie nowy wymiar. Ale prawda jest inna – w taką noc jak ta chce się mieć kogoś przy sobie, żeby pamiętać, że nie jest się samym na tym wielkim świecie.
Kiedy miałem jedenaście lat, dostałem od rodziców deskorolkę. Wcale o nią nie prosiłem; to był prezent od dokuczającego rodzicielskiego sumienia. Dostałem w życiu sporo takich dużych prezentów – zwykle wtedy, gdy Kate miała gorszy okres. Kiedy tylko szła do szpitala na jakiś zabieg, rodzice wręcz zasypywali ją fantami. Anna, ponieważ brała w tym udział, też dostawała różne rzeczy, a mniej więcej po tygodniu staruszków ruszało sumienie i kupowali mi jakąś zabawkę, żebym nie czuł się pokrzywdzony.
W sumie to jest zupełnie nieważne, bo ta moja deskorolka była na maksa czadowa. Na spodniej stronie miała wymalowaną czaszkę, która świeciła w ciemności. Zęby tej czaszki ociekały zieloną krwią. Kółka były jasnożółte, fluorescencyjne, a wierzch, pokryty specjalną szorstką okleiną, przy potarciu gumową podeszwa trampka wydawał taki odgłos, jakby wokalista kapeli metalowej odchrząknął prosto do mikrofonu. Szalałem na tej desce po podwórku, ćwicząc jazdę na tylnych kółkach, kickflipy i różne ollie. Nie wolno mi było tylko wyjeżdżać na ulicę, bo samochód zawsze pojawia się jak znikąd, a dziecko na jezdni bardzo łatwo potrącić.
Nie muszę chyba mówić, jak jedenastoletni przyszły przestępca traktuje domowe zakazy i nakazy. Nie minął tydzień, a już prędzej zjechałbym po brzytwie do wanny pełnej spirytusu, niż pokazał się na chodniku, po którym jeżdżą siusiumajtki na rowerkach.
Błagałem ojca, żebyśmy pojechali na parking przy hipermarkecie albo na szkolne boisko do kosza, wszystko jedno dokąd, byleby można tam było trochę pojeździć. Miałem obiecane, że w piątek, kiedy mama przywiezie Kate z rutynowego zabiegu aspiracji szpiku, wszyscy wybierzemy się do szkoły, na boisko. Ja wezmę moją deskę, Anna rower, a Kate, jeśli starczy jej siły, pojeździ sobie na rolkach.
Czekałem na to przez cały tydzień. Naoliwiłem kółka i wypolerowałem spód deski. Ćwiczyłem akrobacje na mojej podwórkowej rampie, którą zbudowałem ze starej płyty wiórowej i grubej belki. Kiedy tylko na podjeździe ukazał się nasz samochód, wybiegłem na werandę, żeby nie tracić czasu.
Jak się okazało, mama też bardzo się śpieszyła. Drzwi samochodu otworzyły się i ujrzałem moją siostrę zalaną krwią.
– Zawołaj tatę – poleciła mama, ocierając twarz Kate chusteczkami.
To nie był jej pierwszy krwotok z nosa, a poza tym mama nieraz mi powtarzała, kiedy panikowałem na ten widok, że taki krwotok zawsze jest mniej poważny, niż wygląda. Pobiegłem po ojca. Razem z mamą zanieśli Kate do łazienki, starając się powstrzymać ją od płaczu, bo to tylko pogarszało całą sprawę.
– Tato – zapytałem – kiedy pojedziemy na boisko?
Ojciec nie odpowiedział, bo właśnie składał papier toaletowy na czworo i przykładał go Kate do nosa.
– Tato – powtórzyłem.
Ojciec spojrzał na mnie, ale znów nic nie odrzekł. Oczy miał mętne i patrzył przeze mnie, jakbym był niewidzialny.
To był pierwszy raz, kiedy pomyślałem, że może faktycznie tak jest.
Ogień ma to do siebie, że jest podstępny: skrada się, parzy, a potem ogląda się przez ramię, skrzecząc ze śmiechu. I żebyście, kurwa, wiedzieli, że ogień to piękna rzecz. Jak promienie zachodzącego słońca, palące wszystko na swojej drodze. Dziś po raz pierwszy mam publiczność, która podziwia moje dzieło. Dan, stojący za mną, chrząka lekko. Bez wątpienia czuje respekt. Ale gdy odwracam się do niego, pękając z dumy, widzę, że chowa twarz w szerokim kołnierzu swojej kurtki z demobilu, a policzki zalane ma łzami.
Читать дальше