– Za godzinę może być pięć – ostrzega. – Albo dziewięć.
Twarz mamy nabiera koloru świeżego bakłażana.
– Przecież Kate czuje się świetnie! – rozlega się jej dziarski okrzyk.
– Wiem. Jednak takie przebłyski świadomości jak ten będą się zdarzać coraz rzadziej i będą coraz krótsze – mówi doktor Chance. – To już nie jest białaczka promielocytowa. To końcowe stadium niewydolności nerek.
– Ale po przeszczepie… – zaczyna mama.
Mogłabym przysiąc, że powietrze w pokoju robi się nagle gęste jak gąbka. Zapada taka cisza, że można by usłyszeć trzepot skrzydełek kolibra. Oddałabym wszystko, żeby rozpłynąć się w powietrzu jak mgła; oddałabym wszystko, żeby to wszystko nie była moja wina.
Tylko doktor Chance ma dość odwagi, żeby spojrzeć na mnie.
– Z tego, co wiem, Saro, przeszczep stoi pod znakiem zapytania.
– Ale…
– Mamo – przerywa jej Kate i zwraca się wprost do doktora Chance’a: – Ile czasu zostało?
– Tydzień. Może.
– Aha – szepcze Kate. – Aha. – Przesuwa palcami po stronie gazety, po jej ostrej krawędzi, zatrzymując kciuk na rogu kartki. – Będzie bolało?
– Nie – odpowiada doktor Chance. – Obiecuję.
Kate odkłada gazetę i dotyka jego dłoni.
– Dziękuję, że powiedział mi pan prawdę.
Doktor podnosi na nią zaczerwienione oczy.
– Nie dziękuj mi.
Wstaje, ale z takim wysiłkiem, jakby miał nogi z kamienia, i wychodzi bez słowa.
Mama zapada się w sobie. Nie znajduję innych słów, żeby opisać to, co widzę. Tak samo wygląda kartka papieru wrzucona głęboko do kominka; zamiast się palić, po prostu znika.
Kate spogląda na mnie, a potem przenosi wzrok na te wszystkie rurki, którymi jest przykuta do łóżka. A ja wstaję, podchodzę do mamy i kładę jej rękę na ramieniu.
– Mamo – proszę. – Przestań.
Mama podnosi głowę. W jej oczach widać udrękę i zmęczenie.
– Nie, Anno. To ty przestań.
Zanim się otrząsnę, mija kilka chwil.
– Anna – mamroczę pod nosem.
Mama odwraca głowę.
– Co?
– Pojemnik, na cztery litery – odpowiadam i wychodzę z pokoju, w którym leży Kate.
Jest sobota po południu. Kręcę się w obrotowym fotelu taty, który stoi w jego gabinecie w remizie. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie biurka, siedzi Julia. Na blacie leży kilka naszych zdjęć rodzinnych. Na jednym jest mała Kate w dzierganej czapeczce, która wygląda jak truskawka. Na drugim ja i Jesse trzymamy na rękach złowioną doradę błękitną; na naszych twarzach szerokie uśmiechy, ryba też szczerzy zęby. Kiedyś zastanawiałam się, kim są ludzie na zdjęciach, które wkłada się w sklepach do ramek na wystawie, te kobiety z gładkimi falami brązowych włosów i uśmiechami przyklejonymi do warg albo niemowlaki z głowami jak grejpfruty, siedzące na kolanach u starszego rodzeństwa; ludzie, którzy w rzeczywistości zapewne poznali się dopiero w studiu, gdzie przed obiektywem mieli udawać rodzinę.
A może to rzeczywistość jest taka jak te zdjęcia?
Biorę do ręki fotografię rodziców. Oboje są opaleni i wyglądają tak młodo jak nigdy.
– Masz chłopaka? – pytam Julię.
– Nie! – odpowiada natychmiast, o wiele za szybko. Podnoszę na nią wzrok, a ona tylko wzrusza ramionami. – A ty?
– Jest taki jeden, nazywa się Kyle McFee. Myślałam, że mi się podoba, ale teraz już sama nie wiem. – Zaczynam rozkręcać wieczne pióro leżące na biurku. Wyciągam cienką rureczkę z niebieskim atramentem. Fajnie by było mieć coś takiego w sobie, jak kałamarnica; wystarczy dotknąć czegoś palcem, żeby zostawić ślad swojej obecności.
– Co z nim? – pyta Julia.
– Zaprosił mnie na taką niby – randkę. Byliśmy w kinie. Kiedy film się skończył, a my wstaliśmy, to on miał… – Robię się czerwona. – No, wiesz… – Macham ręką gdzieś mniej więcej w okolicy bioder.
– Aha – mówi Julia.
– Zapytał, czy chodzę na ZPT. No nie, ZPT, kto na to chodzi, myślę i nagle bęc! Łapię się na tym, że wpatruję się właśnie tam. – Pióro, któremu ukręciłam głowę, odkładam z powrotem na biurko. – Kiedy spotykam go na ulicy, nie mogę myśleć o niczym innym. – Spoglądam na Julię i nagle nachodzi mnie myśl. – Czy ja jestem zboczona?
– Nie, jesteś dorastającą nastolatką. Masz trzynaście lat i coś ci powiem: Kyle ma tyle samo. On nie mógł powstrzymać tego, co się z nim stało, tak samo jak ty nie możesz powstrzymać się od myślenia o tym, kiedy go widzisz. Mój brat Anthony mawiał, że są tylko dwie pory dnia, kiedy facet może się podniecić: kiedy jest jasno i kiedy jest ciemno.
– Twój brat rozmawiał z tobą o takich rzeczach?
Julia śmieje się.
– No chyba. Jesse unika tych tematów?
Parskam lekceważąco.
– Gdybym go kiedyś zapytała o seks, najpierw zacząłby rechotać, aż dostałby czkawki, a potem wręczyłby mi swoje stare „Playboye” jako materiał do samodzielnych badań w tej dziedzinie.
– A rodzice?
– Nigdy w życiu. Tata odpada, bo jest moim tatą. Mama ma za dużo na głowie. A Kate? Kate jedzie na tym samym wózku bez kierownicy co ja.
– Czy było kiedyś tak, że tobie i twojej siostrze podobał się ten sam facet? – pytam.
– Prawdę mówiąc, mamy odmienny gust.
– A jaki ty masz gust? Jaki chłopak by ci się podobał?
Julia namyśla się przez chwilę.
– Nie wiem. Wysoki. Brunet. Szeroka klata.
– Podoba ci się Campbell?
Julia niemal spada z krzesła.
– Co?
– No wiesz, jak na faceta w… hmm, dojrzałym wieku.
– Potrafię zrozumieć, że pewne kobiety… mogą w nim coś widzieć – odpowiada Julia.
– Campbell jest podobny do jednego kolesia z telenoweli, którą ogląda Kate. – Przeciągam kciukiem wzdłuż wyżłobienia w drewnianym blacie. – Dziwnie pomyśleć, że kiedyś dorosnę i doczekam wieku, kiedy będę mogła się całować i wyjść za mąż.
A Kate nie doczeka.
Julia pochyla się ku mnie.
– Co będzie, kiedy twoja siostra umrze?
Na jednym ze zdjęć leżących na biurku widać mnie i Kate. Jesteśmy bardzo małe, może pięć i dwa lata. Zdjęcie pochodzi jeszcze sprzed jej pierwszego nawrotu, ale włosy zdążyły jej już odrosnąć po chemioterapii. Stoimy na skraju plaży, mamy na sobie identyczne kostiumy i gramy w łapki. Gdyby złożyć to zdjęcie na pół, można by pomyśleć, że to jedna dziewczynka odbita w lustrze: Kate jest niska, a ja wysoka jak na swój wiek; jej włosy są innego koloru, ale mają taki sam naturalny przedziałek i podkręcają się na końcach. Stoimy tak naprzeciwko siebie, klaszcząc dłońmi o dłonie. Aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jesteśmy jednakowe.
Kilka minut przed dwudziestą drugą w centrali remizy dzwoni telefon. Ku mojemu zdziwieniu dyżurny wywołuje przez interkom moje nazwisko. Odbieram z aparatu w kuchni, którą wieczorem wysprzątano i zamieciono.
– Halo?
– Cześć, Aniu. – W słuchawce rozlega się głos mamy.
Pierwsza, odruchowa myśl: coś się dzieje z Kate. O czym innym mogłybyśmy rozmawiać w takim momencie, w takiej atmosferze, jaka została po tej porannej sytuacji w szpitalu?
– Wszystko w porządku? – pytam.
– Kate śpi.
– To dobrze – odpowiadam, ale natychmiast ogarniają mnie wątpliwości, czy to naprawdę taki zdrowy objaw.
– Dzwonię, żeby powiedzieć ci dwie rzeczy. Po pierwsze: przepraszam za tę scenę dziś rano.
Cała płonę z wielkiego wstydu.
– Ja też cię przepraszam.
W tym momencie przypominam sobie, jak kiedyś mama przychodziła powiedzieć nam dobranoc. Najpierw szła do Kate i całowała ją, mówiąc: „Dobranoc, Anno”. Potem podchodziła do mojego łóżka, pytając, gdzie jest Kate, bo chciała ją przytulić. Za każdym razem bawiło nas to do łez. Mama gasiła światło i wychodziła, zostawiając po sobie zapach płynu do ciała, dzięki któremu jej skóra zawsze była mięciutka jak wewnętrzna strona flanelowej poszwy na poduszkę.
Читать дальше