Nie mówię już ani słowa. Idę do przedpokoju i wyjmuję z szafy różne elementy zimowej garderoby. Podaję Kate rękawiczki, wciskam czapkę na głowę i owijam szalikiem twarz aż po same oczy.
– Na hali będzie chłodno – mówię tonem, z którym nie można się nie zgodzić.
Sprzęt pożyczyliśmy w końcu od siostrzeńca trenera Anny. Nasza córka jest nie do rozpoznania, opatulona i obwiązana jak chochoł licznymi warstwami stroju bramkarskiego. Nikt by się nie domyślił, że jest jedyną dziewczynką na lodowisku. Ani że jest o dwa lata młodsza od wszystkich graczy biorących udział w meczu.
Ciekawe, czy Anna słyszy doping przez ten hełm. A może jest tak skoncentrowana na tym, co się dzieje, że odsuwa od siebie wszelkie myśli, skupiając całą uwagę na śmigającym krążku i łomocie kijów o lód.
Jesse i Brian siedzą jak na szpilkach; nawet Kate zaczyna się emocjonować grą, choć przecież musiałam zaciągnąć ją tutaj niemal siłą. W porównaniu z Anną drugi bramkarz porusza się wolno jak mucha w smole. Gra przenosi się błyskawicznie spod bramki przeciwników pod bramkę Anny. Center podaje na prawe skrzydło, a napastnik rwie do przodu jak burza, siekąc lód łyżwami, niesiony rykiem rozentuzjazmowanego tłumu. Anna, bezbłędnie przewidując, gdzie za chwilę znajdzie się krążek, wychodzi z bramki, nisko na ugiętych kolanach, z łokciami wysuniętymi na zewnątrz.
– Nie do wiary – zachłystuje się Brian w przerwie po drugiej tercji. – Prawdziwy talent bramkarski!
To akurat wiem od dawna. Anna jest jak deska ratunku. W każdej sytuacji.
Tej samej nocy Kate budzi się zalana krwią, która cieknie strumieniami z nosa, odbytu i spod powiek. Nigdy w życiu nie widziałam tyle krwi. Usiłuję powstrzymać krwotok, myśląc tylko o jednym: ile Kate może jej stracić? Kiedy dojeżdżamy z nią na ostry dyżur, jest już otumaniona i miota się, aż wreszcie traci przytomność. Pielęgniarki natychmiast podłączają ją do kroplówek z osoczem, krwią i płytkami, aby uzupełnić straconą krew, która i tak momentalnie wycieka na zewnątrz. Wygląda to tak, jakby wtłaczane do jej żył płyny przelewały się przez nią na wylot. Intubują Kate i podają jej płyny ustrojowe, aby zapobiec wstrząsowi hipowolemicznemu. Robią tomografię komputerową mózgu i płuc, żeby stwierdzić, jak rozległe jest krwawienie wewnętrzne.
Choć już nieraz jeździliśmy z Kate w środku nocy na ostry dyżur i często widzieliśmy u niej wszelkie objawy nagłego nawrotu choroby, to jednak teraz wiemy, że jeszcze nigdy nie było aż tak źle. Krwotok z nosa to jedno, ale awaria całego organizmu to zupełnie co innego. Do tej pory dwukrotnie nastąpiła arytmia serca. Krwotok powoduje niedokrwienie mózgu, serca, wątroby, płuc i nerek; żaden narząd w tym momencie nie funkcjonuje prawidłowo.
Doktor Chance zaprasza nas do małej salki w końcu korytarza na oddziale intensywnej opieki medycznej. Ściany pokoiku są wymalowane w stokrotki z uśmiechniętymi buźkami. Niedaleko okna jest narysowana pionowa podziałka w kształcie gąsienicy, długości mniej więcej metr dwadzieścia, opatrzona napisem: „Ile mogę urosnąć?”.
Brian i ja siedzimy w kompletnym bezruchu, jakby obiecano nam nagrodę za dobre zachowanie.
– Arszenik? – powtarza Brian. – Trucizna?
– To zupełnie nowe leczenie – wyjaśnia doktor Chance. – Arszenik podaje się dożylnie, przez dwadzieścia pięć do sześćdziesięciu dni. Jak dotąd ta terapia nie doprowadziła jeszcze do wyleczenia choroby, co nie znaczy, że nie może to nastąpić w przyszłości. Jednak od momentu wprowadzenia leku pięć lat temu żaden z pacjentów leczonych tą metodą nie dożył chwili obecnej. Nasza sytuacja wygląda tak: wykorzystaliśmy już krew pępowinową, przeszczep allogeniczny, naświetlanie, chemioterapię i tretinoinę. Kate przeżyła nasze najbardziej optymistyczne prognozy o całe dziesięć lat.
Bez dalszego zastanawiania się kiwam głową na znak zgody. Czy powiedziałam Kate wczoraj wieczorem, że ją kocham? Nie mogę sobie przypomnieć. W żaden sposób.
Kilka minut po drugiej w nocy zauważam, że Brian gdzieś zniknął. Wymknął się, kiedy przysypiałam przy łóżku Kate. Nie ma go już godzinę. Wyruszam na poszukiwanie. Pytam pielęgniarek, sprawdzam w stołówce i w męskiej toalecie. Nigdzie go nie ma. W końcu odnajduję męża w maleńkim pokoiku noszącym imię jakiegoś biednego dziecka, które umarło na tym oddziale. Pokoik za dnia jest słoneczny, stoją w nim sztuczne roślinki, nie zagrażające pacjentom z neutropenią. Brian siedzi na brzydkiej, obitej sztruksem kanapie i zawzięcie zapisuje coś niebieską kredką na kartce papieru.
– Hej – odzywam się cicho, nagle przypominając sobie, jak dzieci kiedyś kolorowały książeczki na podłodze w kuchni; kredki były rozsypane po całej podłodze jak naręcza polnych kwiatów. – Dam ci żółtą za niebieską.
Brian spogląda na mnie wystraszonym wzrokiem.
– Czy coś…?
– Nie, Kate czuje się dobrze. To znaczy bez zmian.
Steph, pielęgniarka, podała jej już pierwszą dawkę arszeniku, a do tego krew. Dwa razy. Trzeba było uzupełnić to, co mała wciąż traci.
– Może lepiej będzie zabrać Kate do domu – mówi Brian.
– Zabierzemy ją…
– Zabierzmy ją teraz. – Brian składa ręce, stykając ze sobą koniuszki palców. – Kate wolałaby umrzeć we własnym łóżku.
To jedno słowo eksploduje między nami jak granat.
– Kate nie…
– Umrze. – Twarz Briana znaczą głębokie bruzdy bólu. – Ona już umiera, Saro, i w końcu umrze, dziś, jutro, a przy ogromnym szczęściu może za rok. Słyszałaś, co powiedział doktor Chance. Arszenik nie leczy. On tylko powstrzymuje nieuniknione.
Moje oczy wzbierają łzami.
– Ale ja ją kocham – mówię, bo czy to nie wystarczy, żeby moja córka nie umarła?
– Ja też ją kocham. Kocham ją za bardzo, żeby dalej to ciągnąć.
Kartka papieru, na której pisał kredką, wypada z jego dłoni na moje kolana. Podnoszę ją, zanim Brian zdąży wyciągnąć rękę. Są na niej plamy od łez i wiele skreśleń. Czytam: Uwielbiała pierwsze zapachy wiosny. Grała w remika, jakby urodziła się z kartami w ręku. Potrafiła tańczyć nawet bez muzyki. Na marginesie są też notatki. Ulubiony kolor: różowy. Ulubiona pora dnia: zmierzch. Czytała „Where the Wild Things Are” sto razy i do tej pory zna tę książkę na pamięć.
Czuję przeraźliwie zimny dreszcz spływający mi po plecach.
– Czy to ma być… Czy to jest… mowa pogrzebowa?
Brian też już płacze.
– Muszę zapisać to teraz, bo potem, kiedy będzie trzeba, nie poradzę sobie z tym.
Potrząsam głową.
– Jeszcze nie trzeba.
O wpół do czwartej nad ranem dzwonię do mojej siostry.
– Obudziłam cię. – Dopiero kiedy słyszę jej głos, uświadamiam sobie, że dla niej, dla wszystkich normalnych ludzi, ta pora to sam środek nocy.
– Coś się stało Kate?
Kiwam głową, chociaż wiem, że ona tego nie zobaczy ani nie usłyszy.
– Zanne?
– Słucham.
Zaciskam powieki, ale łzy i tak płyną.
– Saro, co się stało? Mam do was przyjechać?
Nie mogę dobyć głosu. W gardle czuję jakby wielką ołowianą kulę; to niewypowiedziana prawda. Jak się okazuje, prawdą też można się udławić. Kiedy byłyśmy dziećmi, zawsze kłóciłyśmy się o światło w korytarzu dzielącym nasze pokoje; Zanne chciała, żeby gasić je na noc, a ja – żeby się paliło. Wsadź głowę pod poduszkę, mówiłam jej. Ty możesz zrobić ciemność, ale ja nie potrafię zrobić światła.
– Przyjedź. – Nie powstrzymuję już łez. – Proszę cię.
Читать дальше