– Dan, chłopie, co ci? – Facet to świr, ale bądź co bądź znajomy. Kładę mu rękę na ramieniu, ale on wzdryga się cały, jakby spadł mu tam skorpion. – Boisz się ognia, Danny? Wyluzuj. Jesteśmy daleko. Tutaj nic nam nie grozi. – Uśmiecham się do niego najmilej, jak potrafię. Muszę go jakoś uspokoić. A jeśli zacznie się drzeć i ściągnie mi tu jakiś zabłąkany patrol?
– Szopa – jęczy Dan.
– No, szopa. Nikt nie będzie po niej płakał.
– Szczur tam mieszka.
– Mieszkał. – Uśmiecham się.
– Ale ten…
– Zwierzęta potrafią uciec przed ogniem, mówię ci. Szczurowi nic nie będzie. Wrzuć na luz, stary.
– A gazety? On ma tam numer z zamachem na prezydenta Kennedy’ego…
Nagle oświeca mnie, że ten jego szczur to nie jakiś tam gryzoń, tylko drugi bezdomny, który nocuje w tej szopie i trzyma w niej swoje śmieci.
– Dan – pytam go – chcesz mi powiedzieć, że tam ktoś mieszka?
Dan wpatruje się w płomienie szalejące w kulminacyjnym momencie.
– Mieszkał – powtarza moje słowa.
Miałem więc, jak już mówiłem, jedenaście lat. Do dziś dnia nie mogę sobie przypomnieć, w jaki sposób zawędrowałem z Upper Darby aż do samego śródmieścia Providence. Pewnie błąkałem się po ulicach przez kilka godzin, a może uwierzyłem, że skoro jestem teraz niewidzialny jak jakiś superbohater, to może też potrafię się teleportować z miejsca na miejsce w mgnieniu oka.
Chcąc wypróbować moją nową zasłonę niewidzialności, przeszedłem przez całą dzielnicę handlową. Miałem rację – ludzie mijali mnie jak powietrze, z oczami wbitymi w chodnik albo utkwionymi gdzieś w oddali. Biurowe zombi. W jednym z budynków wzdłuż chodnika ciągnęła się długa ściana lustrzanych szyb; przeszedłem obok niej, wykrzywiając się na wszelkie możliwe sposoby, ale nikt z ludzkiej masy kłębiącej się dookoła nawet jednym słowem nie zwrócił mi uwagi.
Moja wędrówka skończyła się tego dnia na środku skrzyżowania, pod samymi światłami. Stałem tam, wśród skowytu klaksonów; pamiętam jakiś samochód odbijający ostro w lewo i dwóch policjantów pędzących mi na ratunek. Pamiętam komisariat i ojca, który przyjechał po mnie. Zapytał tylko o jedną rzecz: co ja sobie, do cholery, wyobrażam.
Niczego sobie nie wyobrażałem. Szukałem tylko miejsca, w którym ktoś by mnie zauważył.
Przede wszystkim zdejmuję koszulę. Na skraju drogi jest kałuża. Moczę w niej materiał i owijam nim twarz i całą głowę. Widać już dym, wściekle skłębione czarne chmury. Z daleka dobiega wycie syren. Trudno. Obiecałem coś Danowi.
Pierwsze mocne wrażenie to żar, ściana gorąca, o wiele twardsza, niżby się mogło z pozoru wydawać. Wśród kłębów dymu wybija się szkielet konstrukcji hangaru, niczym płomiennie pomarańczowe zdjęcie rentgenowskie. Wewnątrz nie widzę nawet tego, co mam przed samym nosem.
– Szczur! – krzyczę na cały głos. Dym momentalnie wdziera mi się do gardła, które zaczyna drapać.niemiłosiernie. Teraz mogę już tylko skrzeczeć. – Szczur!
Nikt nie odpowiada. Ale przecież ta szopa nie jest duża. Opadam na kolana i zaczynam obmacywać podłogę.
Tylko jeden raz wpadam w poważniejsze kłopoty – przez przypadek kładę rękę na jakimś metalowym przedmiocie, teraz rozpalonym do czerwoności. Skóra w jednej chwili przywiera do niego, złazi z ręki. Z mojej piersi wyrywa się szloch; jestem pewien, że zostanę tu już na zawsze. Nagle potykam się o nogę człowieka leżącego na podłodze. Łapię Szczura za ubranie, zarzucam go sobie na ramię i uciekam, zataczając się, tą samą drogą, którą tu przyszedłem.
Bóg chyba miał dziś dobry humor i chciał zrobić nam kawał, bo jakimś cudem wydostajemy się na zewnątrz. Wozy strażackie już podjeżdżają, pompy pracują. Może jest tu nawet mój ojciec. Trzymając się osłony, którą daje dym, rzucam Szczura na ziemię i uciekam w przeciwnym kierunku. Resztę roboty pozostawiam prawdziwym bohaterom, takim z powołania.
ANNA
Czy ciekawiło was kiedyś, skąd się tutaj wzięliśmy? Mam na myśli nasz świat. Historyjkę o Adamie i Ewie można sobie odpuścić, bo to kupa bzdetów. Mojemu tacie podobają się mity Paunisów, którzy opowiadają, że na początku ziemię zamieszkiwały gwiezdne bóstwa. Gwiazda Wieczorna zaczęła kręcić z Gwiazdą Poranną i stąd wzięła się pierwsza dziewczyna. Pierwszy chłopak był synem Słońca i Księżyca. Ludzie pojawili się na świecie przygnani potężnym tornadem.
Pan Hume, nasz nauczyciel biologii, opowiadał nam o tak zwanym bulionie pierwotnym, błotnistej brei gęstej od węgla i bulgoczącej od prostych gazów. Podobno z tej packi jakimś cudem powstały organizmy jednokomórkowe, które nazwano wiciowcami kołnierzykowymi, ale na moje ucho ta nazwa jest bardziej odpowiednia dla zarazków przenoszonych drogą płciową niż dla pierwszego szczebla w drabinie ewolucyjnej. Ale mniejsza o nazwę; i tak od ameby do małpy, a od małpy do człowieka myślącego jest sto lat świetlnych.
Naprawdę niesamowite w tym wszystkim jest to, że obojętne, w co człowiek wierzy, to jednak każdy musi przyznać, że to nie byle co przeprowadzić życie od punktu, w którym nie było nic, do punktu, gdzie odpowiednie neurony iskrzą w mózgu, umożliwiając podejmowanie decyzji.
A jeszcze bardziej niesamowite jest to, że chociaż robimy to automatycznie, to i tak bez żadnego wysiłku potrafimy wszystko pochrzanić.
Jest sobotni poranek. Siedzę z mamą w szpitalu u Kate. Wszystkie trzy udajemy, że nie ma żadnego procesu i że za dwa dni nie będzie rozpatrzenia sprawy. Komuś mogłoby się wydawać, że takie udawanie to niełatwa sprawa, ale w tej sytuacji można zrobić tylko to albo tę drugą rzecz, która jest znacznie trudniejsza. W naszej rodzinie każdy opanował do perfekcji sztukę zatajania prawdy przed samym sobą; jeśli o czymś nie rozmawiamy, to raz dwa trzy i problem znika. Nie ma procesu, nie ma chorych nerek, nie ma się czym martwić.
Oglądam odcinek serialu „Happy Days”. Dochodzę do wniosku, że ta rodzinka, Cunninghamowie, jest do nas bardzo podobna. Przejmują się tylko tym, czy kapela Richiego dostanie angaż w restauracji Ala albo czy Fonzie wygra turniej całowania. A przecież nawet ja wiem, że w latach pięćdziesiątych dzieciaki przechodziły w szkołach ćwiczenia obrony przeciwlotniczej, więc Joanie powinna się martwić właśnie czymś takim. Marion zapewne łykała valium, a Howard wyłaził ze skóry, bo bał się, że komuniści napadną na Amerykę. Może jeśli człowiek przez całe życie udaje, że gra w filmie, to nie musi zdawać sobie sprawy, że ściany są z papieru, jedzenie z plastiku, a słowa w jego ustach wymyślił ktoś inny.
Kate rozwiązuje krzyżówkę.
– Pojemnik, na cztery litery? – pyta nas.
Dziś jest dobry dzień. Dobry w takim sensie, że Kate ma siłę, by nawrzeszczeć na mnie, że pożyczyłam sobie dwie jej płyty bez pytania (bez przesady, była praktycznie w stanie śpiączki, jak miałam zapytać?), no a teraz na tę krzyżówkę.
– Pudło – podpowiadam jej. – Skrzynia.
– Mają być cztery litery, słyszałaś.
– Beka – odzywa się mama. – Może chodzi im o pojemnik na płyny.
– Cewnik – mówi doktor Chance, wchodząc do pokoju.
– Ale to ma sześć liter – odpowiada mu Kate.
Dodam, że tonem o niebo milszym niż ten, którym zwróciła się do mnie.
Wszyscy lubimy doktora Chance’a. Przez te wszystkie lata stał się jakby szóstym członkiem naszej rodziny.
– Ile w skali, Kate? – Chodzi mu o skalę bólu. – Pięć?
– Trzy.
Doktor Chance siada na brzegu łóżka.
Читать дальше