– Zaraz ci pomożemy, Eldie – mówię do niej, nie przerywając badania. – Rana tłuczona w okolicy kości potylicznej. Będą potrzebne sztywne nosze. – Red wraca biegiem do karetki, a ja mierzę ciśnienie krwi i tętno. Nieregularne. – Czujesz ból w piersi? – pytam Eldie. Staruszka jęczy, lecz mimo to kręci przecząco głową, a za chwilę jej twarz wykrzywia grymas. – Będę musiał założyć ci kołnierz, złotko, dobrze? Wygląda na to, że mocno uderzyłaś o coś głową. – Wraca Red, niosąc sztywne nosze. Spoglądam ponownie na pielęgniarkę. – Czy zaburzenie percepcji to przyczyna czy skutek upadku?
Pielęgniarka potrząsa głową.
– Nikt nie widział, jak to się stało.
– No jasne – mamroczę pod nosem. – Potrzebny mi koc.
Podaje mi go ktoś o drobnych, roztrzęsionych rękach. Dopiero w tej chwili przypominam sobie, że Anna pojechała z nami.
– Dziękuję, kochanie – przerywam na chwilę te czynności, żeby uśmiechnąć się do córki. – Chcesz nam pomóc? Stań przy nogach pani Briggs.
Anna potakuje, przykucnąwszy tam, gdzie jej powiedziałem. Twarz ma bladą.
– Eldie, kiedy policzę do trzech, obrócimy cię… – Odliczam, kładziemy chorą na sztywnych noszach, zapinamy taśmy. Rana na głowie znów zaczyna krwawić.
Ładujemy nosze do karetki. Red zapuszcza silnik i rusza do szpitala. Ja, uwijając się w ciasnocie tylnej kabiny, zawieszam zbiornik z tlenem na ramieniu wieszaka, prosząc jednocześnie Annę, żeby mi podała zestaw do kroplówki. Rozcinam ubranie Eldie.
– Jest pani z nami, pani Briggs? Uwaga, teraz lekko panią ukłuję. – Biorę w dłonie jej rękę i próbuję znaleźć żyłę, ale wszystkie są tak cienkie jakby wyrysowane ołówkiem. Przypominają szkic jakiegoś projektu. Moje czoło pokrywa się kropelkami potu. – Kochanie – proszę Annę – możesz znaleźć igłę dwadzieścia dwa? Dwudziestką nie dam rady.
Płacz i jęki chorej wcale mi nie pomagają. Wstrząsy karetki, zarzucanie na zakrętach i przy hamowaniu też nie ułatwiają trafienia cieńszą igłą w żyłę.
– Cholera. – Rzucam drugi zestaw na podłogę.
Szybko mierzę tętno, po czym sięgam po radiotelefon i wybieram numer szpitala, żeby uprzedzić ostry dyżur, że już do nich jedziemy.
– Pacjentka, osiemdziesiąt siedem lat. Upadła. Jest przytomna i odpowiada na pytania. Ciśnienie sto trzydzieści sześć na osiemdziesiąt trzy, tętno około stu trzydziestu, nieregularne. Próbowałem podłączyć kroplówkę, ale nic mi z tego nie wyszło. Z tyłu głowy rana tłuczona, krwawienie opanowane. Podałem chorej tlen. Co jeszcze chcecie wiedzieć?
Światła nadjeżdżającej z naprzeciwka ciężarówki zalewają kabinę jasnością, w której dostrzegam twarz Anny. Ciężarówka skręca, robi się ciemniej. Zauważam, że moja córka trzyma w dłoniach rękę tej obcej kobiety.
Dojeżdżamy pod wejście na ostry dyżur. Wyciągamy z karetki nosze. Automatyczne drzwi otwierają się przed nami. W środku czekają już lekarze i pielęgniarki.
– Chora jest przytomna i rozmawia z nami – melduję im.
Jeden z pielęgniarzy bierze w dłoń wątły nadgarstek Eldie, uderza po nim palcami.
– Jezu… – szepcze.
– No właśnie. Dlatego nie mogłem podłączyć kroplówki. Ciśnienie musiałem mierzyć opaską dla dzieci.
Nagle przypominam sobie o Annie, która wciąż stoi w drzwiach. Jej oczy są szeroko otwarte.
– Tatusiu, czy ta pani umrze?
– Wydaje mi się, że miała udar, ale wyliże się z tego. Usiądziesz tu, na tym krześle, i poczekasz na mnie? Zaraz do ciebie przyjdę. Nie będzie mnie najwyżej pięć minut.
– Tato? – dobiega mnie jej głos. Zatrzymuję się w progu. – Fajnie by było, jakby każdy chory był taki jak ta pani, prawda?
Anna nie potrafi spojrzeć na to moimi oczami. Nie wie, że Eldie Briggs to był koszmar wszystkich ratowników: żyły cienkie jak niteczki, niestabilna… Moja córka nie zdaje sobie sprawy, że to wcale nie był dobry przypadek. Chodzi jej o to, że panią Eldie Briggs można będzie wyleczyć.
Wchodzę na salę i zgodnie z procedurą przekazuję ekipie z ostrego dyżuru wszelkie informacje dotyczące przywiezionej pacjentki. Około dziesięciu minut później, po wypełnieniu formularza, wychodzę do poczekalni. Anny już tam nie ma. W karetce Red wygładza na noszach świeże prześcieradło i wsuwa poduszkę pod pasek.
– Gdzie jest Anna? – pytam go.
– Przecież poszła z tobą.
Rzucam okiem w korytarz po prawej, potem po lewej stronie. Widzę tylko wyczerpanych lekarzy, innych ratowników paramedycznych, małe grupki półprzytomnych ludzi popijających kawę i podtrzymujących w sobie płomyk nadziei, że wszystko będzie dobrze.
– Zaraz wracam.
W porównaniu z szalonym młynem, jakim jest ostry dyżur, ósme piętro wydaje się cichutkie i spokojne jak dziecko otulone kołdrą. Pielęgniarki poznają mnie i witają po imieniu. Znajduję pokój, w którym leży Kate, i delikatnie popycham drzwi.
Anna jest już za duża, żeby zmieścić się na kolanach u Sary. Pomimo to wspięła się właśnie tam i usnęła. Kate też śpi. Sara patrzy na mnie ponad głową Anny.
Przyklękam przed moją żoną i przeczesuję palcami włosy na skroni naszej córki.
– Kotku – szepczę – jedziemy już do domu.
Anna powoli się prostuje, pozwala wziąć się za rękę i pociągnąć. Dłoń Sary przesuwa się w dół wzdłuż jej pleców.
– To nie jest żaden dom – mówi Anna, ale nie opiera się. Idzie za mną. Wychodzimy.
Jest już dobrze po północy. Pochylam się nad łóżkiem Anny i szepczę jej prosto do ucha:
– Chodź, musisz to zobaczyć.
Anna daje się skusić; wstaje, bierze bluzę, wsuwa stopy w tenisówki. Razem wychodzimy na dach remizy.
Niebo świetlistymi smugami spada nam na głowy. Meteory strzelają niczym sztuczne ognie, prując ciemną tkaninę nocy. Anna wydaje okrzyk zachwytu i kładzie się na plecach, żeby lepiej widzieć.
– To Perseidy – wyjaśniam. – Deszcz meteorów.
– Niesamowite.
Spadające gwiazdy to w gruncie rzeczy wcale nie są gwiazdy, tylko skalne okruchy, które wpadają do atmosfery i płoną pod wpływem tarcia. To, na co patrzymy, wypowiadając życzenie, to nic innego jak szlak wysypany gruzem.
W lewym górnym kwadrancie nieboskłonu bucha nowy strumień iskier.
– Czy to się powtarza każdej nocy, kiedy śpimy?
Niezwykłe pytanie: czy wszystkie piękne wydarzenia mają miejsce wtedy, kiedy nie możemy ich zaobserwować? Potrząsam przecząco głową. Ściśle rzecz biorąc, Ziemia przechodzi przez ten zapylony ogon komety co roku, ale tak żywiołowy spektakl zdarza się może raz na pokolenie.
– Fajnie by było, gdyby gwiazda spadła u nas na podwórku. Znaleźlibyśmy ją rano, po wschodzie słońca, i włożylibyśmy do szklanej kuli.
Byłaby z niej świetna lampka nocna albo latarenka kempingowa. – Bardzo łatwo mogę sobie wyobrazić Annę, jak przeczesuje trawnik w poszukiwaniu spalonych źdźbeł. – Jak myślisz, czy Kate ze swojego okna też to widzi?
– Nie jestem pewien. – Unoszę się na łokciu i przyglądam jej uważnie.
Ale Anna ani na chwilę nie odrywa oczu od nieba, tego wielkiego durszlaka przewróconego do góry dnem.
– Wiem, że chcesz mnie zapytać, dlaczego robię to wszystko.
– Nie musisz nic mówić, jeśli nie chcesz.
Anna kładzie głowę na moim ramieniu jak na poduszce. W każdej sekundzie na niebie wykwitają nowe pęki srebra: są tam nawiasy, wykrzykniki, przecinki – pełen zestaw odlanych ze światła znaków interpunkcyjnych do zdań zbyt trudnych, by mogły przejść przez gardło.
Читать дальше