– Ale jakim cudem się zgodziłeś? Zazwyczaj bierzesz inne sprawy.
– Skąd wiesz, jakie sprawy zazwyczaj biorę?
Zadaję to pytanie lekkim tonem, ale Julia znienacka milknie. No i mam odpowiedź: przez te wszystkie lata śledziła moją karierę. Co w tym dziwnego? W końcu ja robiłem to samo. Czuję się niezręcznie. Przełykam ślinę.
– Masz sos… O, tutaj. – Pokazuję palcem.
Julia ociera usta serwetką, ale nie w tym miejscu, w którym trzeba.
– Już? – pyta.
Biorę swoją serwetkę i ścieram plamkę, ale ręki nie cofam. Dotykam dłonią jej policzka. Nasze oczy spotykają się i w jednej chwili znów jesteśmy młodzi, uczymy się siebie dotykiem.
– Campbell – mówi Julia. – Nie rób mi tego.
– Czego?
– Nie wpychaj mnie drugi raz w ten sam kanał.
W tym momencie dzwoni moja komórka. Oboje podskakujemy spłoszeni, Julia niechcący przewraca swój kieliszek z winem. Odbieram telefon.
– Nie, spokojnie. Bez nerwów. Gdzie jesteś? Dobrze, już tam jadę. – Rozłączam się.
Julia zamiera, trzymając w ręku serwetkę, którą wycierała stół.
– Muszę iść.
– Wszystko w porządku?
– Dzwoniła Anna – mówię. – Jest na posterunku policji.
Kiedy wracaliśmy do Providence, z każdym kilometrem drogi wymyślałem coraz to okrutniejsze sposoby uśmiercenia rodziców. Zatłuc na śmierć. Oskalpować. Obedrzeć żywcem ze skóry i posypać solą. Zapeklować w dżinie. Szczerze mówiąc, co do tego ostatniego nie byłem pewien, czy byłaby to powolna, bestialska tortura czy też prosta droga do nirwany.
Możliwe, że rodzice widzieli, jak zakradam się do pokoju gościnnego, jak sprowadzam Julię po schodach dla służby, jak wymykamy się z domu tylnym wyjściem. Mogli obserwować z daleka, jak zdejmujemy ubrania i brodzimy nago w falach zatoki. Mogli patrzeć, jak jej nogi oplatają moje biodra, jak układam ją na łożu z wełnianych swetrów i flanelowych piżam.
Wymówkę znaleźli bardzo prostą. Rano, przy śniadaniu złożonym z szynki i jajek w sosie hollandaise, oznajmili mi, że tego samego wieczoru jesteśmy zaproszeni na przyjęcie w klubie. Na przyjęciu miał obowiązywać smoking, a zaproszenia nie przewidywały nikogo oprócz najbliższej rodziny. Oczywiście było wykluczone, żeby Julia mogła pójść ze mną.
Kiedy zajechaliśmy przed jej dom, słońce prażyło już tak niemiłosiernie, że jakiś chłopak z sąsiedztwa wykazał się inicjatywą i odkręcił hydrant przeciwpożarowy. Woda tryskała strumieniami, a dzieciaki podskakiwały dookoła jak popcorn na patelni.
– Żałuję – powiedziałem do Julii – że zaciągnąłem cię do siebie. Że chciałem na siłę przedstawić cię rodzicom.
– Jest czego żałować – zgodziła się. – Począwszy od znajomości ze mną.
– Odezwę się do ciebie przed rozdaniem świadectw – powiedziałem, a Julia pocałowała mnie i wyszła z samochodu.
Nie odezwałem się jednak, a na uroczystości rozdania świadectw nie rozglądałem się za nią. Julia sądzi, że wie, dlaczego tak się wtedy zachowałem. Myli się.
Stan Rhode Island jest ciekawy dlatego, że nikt nie wykazał absolutnie żadnej dbałości o zasady feng shui. Chodzi mi o to, że mamy Little Compton, czyli Małe Compton, ale nigdzie nie ma Dużego Compton. Na tej samej zasadzie mamy Upper Darby, Górne Darby, ale próżno szukać Dolnego. Takich miejsc jest u nas więcej, miejsc o nazwach odnoszących się do obiektów, których nie zaznaczono na żadnej mapie.
Julia jedzie za mną swoim samochodem. Najwidoczniej udało mi się wraz z Sędzią pobić lądowy rekord szybkości, bo od odebrania telefonu do momentu, kiedy wpadamy razem na posterunek policji, upłynęło chyba nie więcej niż pięć minut. Anna stoi przy biurku oficera dyżurnego, odchodząc od zmysłów z niepokoju. Przypada do mnie roztrzęsiona.
– Musi pan pomóc – szlocha. – Jesse siedzi w areszcie.
– Co takiego? – Patrzę na nią, myśląc o doskonałym obiedzie, od którego mnie oderwała, nie wspominając już o rozmowie, którą naprawdę chciałem doprowadzić do końca. – Dlaczego zadzwoniłaś z tym do mnie?
– Bo musi pan go wyciągnąć – mówi Anna, powoli mierząc słowa, jakby tłumaczyła coś kompletnemu idiocie. – Jest pan adwokatem.
– Ale nie pracuję dla twojego brata.
– A nie mógłby pan zacząć?
– Zadzwoń do mamy – proponuję. – Podobno szuka nowych klientów.
– Zamknij się – syczy Julia, waląc mnie pięścią w ramię. – Co się stało? – pyta Anny.
– Złapali Jessego w kradzionym samochodzie.
– Znasz może więcej szczegółów? – pytam, chociaż już teraz żałuję, że dałem się w to wciągnąć.
– To był humvee – mówi Anna. – Chyba. Duży i żółty.
W całym stanie Rhode Island jest jeden żółty egzemplarz wojskowego terenowego humvee. Jeździ nim sędzia Newbell. Głęboko pomiędzy oczami czuję pierwsze ukłucia bólu głowy.
– Twój brat ukradł samochód sędziego, a ty chcesz, żebym go wyciągał z aresztu?
Anna mruga oczami ze zdziwieniem.
– No… tak.
Boże.
– Porozmawiam z dyżurnym.
Zostawiam Annę pod opieką Julii, a sam podchodzę do biurka oficera dyżurnego, który, mógłbym przysiąc, już się ze mnie śmieje.
– Reprezentuję Jessego Fitzgeralda – mówię z ciężkim westchnieniem.
– Współczuję – pada odpowiedź.
– To był wóz sędziego Newbella, tak?
Dyżurny się uśmiecha.
– Nie inaczej.
Biorę głęboki oddech.
– Chłopak nie był notowany.
– Bo dopiero co skończył osiemnaście lat. W sądzie dla nieletnich ma akta grube jak Biblia.
– Proszę posłuchać – mówię. – Jego rodzina przechodzi w tej chwili poważny kryzys. Jedna córka umiera, a druga skarży rodziców w sądzie. Niech mi pan pójdzie na rękę.
Dyżurny spogląda na Annę.
– Dobrze. Porozmawiam z prokuratorem generalnym, ale najlepiej by było, żeby pan wytłumaczył jakoś tego chłopaka, bo coś mi mówi, że sędzia Newbell wcale nie marzy o tym, żeby zeznawać w sądzie.
Negocjacje trwają jeszcze chwilę. W końcu wracam do Anny, która siedzi jak na szpilkach.
– Załatwił pan wszystko? – dopytuje się.
– Załatwiłem, ale ostatni raz robię coś takiego. A z tobą jeszcze nie skończyłem.
Ruszam na tyły budynku komisariatu, gdzie znajduje się areszt. Jesse Fitzgerald leży wyciągnięty na metalowej pryczy, jedną ręką przysłaniając oczy. Przez chwilę stoję bez słowa u drzwi jego celi.
– Wiesz co? – odzywam się wreszcie. – Patrząc na ciebie, zaczynam rozumieć logikę zjawiska selekcji naturalnej.
Chłopak zrywa się.
– Kim pan jest, do diabła?
– Dobrą wróżką. Ty głupi gnojku! Rozumiesz, co zrobiłeś? Ukradłeś samochód sędziego stanowego!
– Skąd miałem wiedzieć, czyja to bryka?
– Nic ci nie powiedziała szpanerska tablica rejestracyjna, na której jak byk stoi: SĄD JEDZIE? – warczę. – Chcesz wiedzieć, kim jestem? Jestem adwokatem. Twoja siostra poprosiła mnie, żebym zajął się twoją sprawą. Zgodziłem się wbrew zdrowemu rozsądkowi.
– Serio? Wyciągnie mnie pan stąd?
– Załatwiłem ci warunkowe wypuszczenie. Będziesz musiał oddać policji prawo jazdy i zobowiązać się do zamieszkania pod opieką rodziców, z czym, jak wiem, nie będzie problemu, bo i tak mieszkasz jeszcze w domu.
Jesse namyśla się przez chwilę.
– A samochód też będę musiał oddać?
– Nie.
Jego myśli widać jak na dłoni. Taki dzieciak jak Jesse Fitzgerald ma w głębokim poważaniu urzędowy świstek – do jeżdżenia samochodem potrzebne mu są dobre opony, benzyna w baku i nic więcej.
Читать дальше