W jej oczach widzę zdziwienie, jakbym mówił po chińsku. Nie, cholera, ona pewnie rozumie po chińsku. Po chińsku, japońsku, czy nawet, kurna, po marsjańsku.
– Czy ty aby nie próbujesz wyrwać mnie na randkę? – pyta, dowodząc, że się nie myliłem.
– Staram się, nie widać? – odpowiadam.
– To możesz przestać – pada chłodna odpowiedź. – Mogłabym być twoją matką.
– Masz cudowne oczy. – Tak naprawdę chodzi mi o jej cycuszki, ale co tam.
Akurat w tym właśnie momencie Julia Romano szczelnie zapina marynarkę od kostiumu. Parskam śmiechem.
– A może porozmawiamy tutaj? – proponuje.
– Wszystko jedno – odpowiadam i prowadzę ją do siebie.
W środku nie jest nawet najgorzej, zważywszy na to, jak zwykle wygląda moje mieszkanie. Stos naczyń w zlewie ma dopiero dwa dni, a rozsypane płatki, leżące cały dzień na podłodze, przynajmniej nie śmierdzą tak jak rozlane mleko. Na samym środku stoi wiadro, kanister z benzyną, a obok leżą szmaty; majstruję pochodnie. Wszędzie walają się ubrania; część z nich wykorzystałem w przemyślny sposób, żeby zatkać przecieki w moim destylatorze.
– I co ty na to? – Uśmiecham się. – Martha Stewart byłaby zachwycona, nie?
– Martha Stewart poświęciłaby życie badaniu twojego przypadku – mruczy Julia w odpowiedzi. Siada na kanapie, ale natychmiast podskakuje, odrywając od siedzenia garść frytek. O mój Boże! Na jej słodkim tyłeczku został tłusty ślad w kształcie serca!
– Napijesz się czegoś? – proponuję.
Niech nikt nie mówi, że matka nie wpoiła mi manier.
Julia rozgląda się i potrząsa głową.
– Opuszczę kolejkę.
Wzruszam ramionami, wyjmując z lodówki browarek.
– Rozumiem, że front domowy się podzielił?
– Nie wiesz, co się dzieje w domu?
– Staram się tym nie interesować.
– Dlaczego?
– Bo w tym jestem najlepszy. – Pociągam solidny łyk piwa, uśmiechając się szeroko. – Chociaż takiego wydarzenia w sumie nie chciałbym przegapić.
– Opowiedz mi o twoich siostrach.
– Co chciałabyś wiedzieć? – Przysiadam się do niej na kanapę, za blisko, o wiele za blisko. Celowo.
– Jak ci się z nimi układa?
Pochylam się w jej stronę.
– Czy to ma być pytanie z serii: „Czy jesteś dobrym bratem”? – Nie doczekuję się nawet mrugnięcia okiem, daję więc spokój wygłupom. – Znoszą mnie jakoś – odpowiadam. – Jak wszyscy.
Ta odpowiedź widocznie ją zaciekawiła, bo zapisuje coś w małym notesiku.
– Jak to jest dorastać w takiej rodzinie? – pyta po chwili.
Mam na końcu języka co najmniej dziesięć luzackich tekstów, ale nie wiadomo czemu odpowiadam jej w sposób, który mnie samego zaskakuje.
– Kiedy miałem dwanaście lat, Kate znów zachorowała, nic poważnego, zwykła infekcja, ale i tak przecież nie mogła poradzić sobie z tym sama. Zabrali więc Annę do szpitala, żeby pobrać od niej granulocyty, no, krwinki białe. Wypadło to akurat w Wigilię, chociaż przecież nikt, a zwłaszcza sama Kate, tego złośliwie nie zaplanował. Rano mieliśmy iść całą rodzinką kupić choinkę. – Wyciągam z kieszeni paczkę fajek. – Pozwoli pani? – Nie czekając na odpowiedź, zapalam jednego. – W ostatniej chwili podrzucili mnie sąsiadom. Głupio wyszło, bo do tamtych zjechali krewni na wielką rodzinną Wigilię. Wszyscy szeptali po kątach, zerkając co chwila na mnie, jakbym był jakimś przybłędą z domu dziecka, a na dodatek głuchym jak pień. Szybko zaczęło mnie to wkurzać. Powiedziałem, że idę do łazienki, i dałem stamtąd nogę. Wróciłem do domu, wziąłem siekierę ojca – ma ich kilka – do tego piłę i ściąłem taki mały świerczek, który rósł na środku podwórka. Zanim sąsiedzi się kapnęli, że mnie nie ma, zdążyłem osadzić drzewko w stojaku i ustawić je w dużym pokoju, przybrane, z łańcuchami, bombkami i czym tam jeszcze.
Do tej pory pamiętam te światełka, czerwone, niebieskie, żółte, mrugające z gałęzi choinki, na których nawieszałem tyle tego badziewia, że aż się uginały.
Rano w pierwszy dzień świąt rodzice przyjechali po mnie do sąsiadów. Byli zmęczeni jak diabli, ale w domu pod choinką czekały prezenty. Ucieszyłem się jak nie wiem co. Wyszukałem paczkę z moim imieniem. W środku był mały nakręcany samochodzik. Świetny prezent, ale dla trzylatka, a nie dla mnie. No i poza tym akurat wiedziałem, że sprzedają takie w szpitalnym kiosku. Wszystkie prezenty, które wtedy dostałem, były tam kupione. Wyobraź to sobie. – Gaszę peta o spodnie. – A o drzewku nie wspomnieli nawet słowem. Tak to jest dorastać w tej rodzinie.
– A Anna? Czy rodzice traktują ją tak samo jak ciebie?
– Nie. Anna jest potrzebna Kate, która jest na pierwszym planie. Dlatego ją hołubią.
– W jaki sposób rodzice decydują, kiedy Anna udzieli pomocy siostrze? – pyta Julia.
– Uważasz, że decyzja w ogóle wchodzi w grę? Że ktoś tu ma jakiś wybór?
Julia unosi głowę.
– A nie jest tak?
Zbywam ją milczeniem, bo nie jestem na tyle głupi, żeby nie domyślić się, że to jest pytanie retoryczne. Wyglądam przez okno. Na podwórku cały czas sterczy pieniek po tamtym świerku. W tej rodzinie nikt nie trudzi się zacieraniem śladów po swoich błędach.
Kiedy miałem siedem lat, wbiłem sobie do głowy, że przekopię się do Chin. Próbowałem sobie wyobrazić, ile czasu i pracy będzie wymagało wykonanie tunelu w linii prostej na wylot przez całą Ziemię. Wziąłem z garażu łopatę i zacząłem kopać dziurę, niezbyt szeroką, na tyle tylko, żebym mógł się do niej wślizgnąć. Wieczorem zakrywałem wykop starym plastikowym workiem, na wypadek gdyby w nocy miało padać. Pracowałem w pocie czoła przez cztery tygodnie; kamienie drapały moje ramiona, znacząc je bliznami bojowymi, a korzenie chwytały mnie za nogi.
Nie wziąłem jednak pod uwagę ścian mojego tunelu, wyrastających coraz wyżej dookoła mnie, ani też gorącego łona planety, parzącego mnie przez podeszwy trampek. Kiedy wkopałem się już dość głęboko, kompletnie straciłem orientację. Zgubiłem się. W ciemnym tunelu trzeba oświetlać sobie drogę, a w tym akurat nigdy nie byłem dobry.
Tata przybiegł, słysząc moje krzyki. Znalazł mnie w pół sekundy, chociaż w moim odczuciu czekałem na niego przez kilka ludzkich pokoleń. Wsunął się do mojej jamy, nie wiedząc, czy ma podziwiać moją ciężką pracę, czy ganić bezdenną głupotę.
– Przecież to się mogło na ciebie zawalić! – powiedział, wyciągając mnie stamtąd i stawiając na twardej ziemi.
Dopiero gdy stąd spojrzałem, zdałem sobie sprawę, że moja jama nie ciągnie się jednak całe kilometry w głąb ziemi. Tata, stojąc na dnie, schował się w niej tylko po piersi.
Coś wam powiem. Ciemność to pojęcie względne.
BRIAN
Niecałe dziesięć minut. Tyle potrzeba Annie, żeby wprowadzić się do mojego pokoju w remizie. Układa ubrania w szufladzie i kładzie swoją szczotkę do włosów na półce, tuż obok mojej. Zostawiam ją i zaglądam do kuchni. Paulie robi obiad, a chłopcy siedzą dookoła stołu. Czekają na wyjaśnienia.
– Przez jakiś czas Anna pomieszka tutaj ze mną – informuję ich. – Musimy przemyśleć pewne sprawy.
Cezar odrywa wzrok od czasopisma.
– Będzie z nami jeździć?
O tym nie pomyślałem. Może jeśli poczuje się jak praktykantka ze szkoły pożarniczej, łatwiej jej będzie oderwać myśli od tamtej sprawy.
– A wiesz – odpowiadam Cezarowi – że to chyba dobry pomysł?
Paulie odwraca się od kuchni. Robi dziś meksykańskie fajitas z wołowiny.
– Dobrze się, czujesz, kapitanie?
Читать дальше