Jedziemy samochodem. Rodzice się kłócą.
– Może warto wynająć prawdziwego adwokata, proponuje tato.
– Jestem prawdziwym adwokatem, odparowuje mama.
– Saro – tłumaczy tata – jeśli nie uda ci się jej przekonać, to lepiej…
– Co lepiej, Brian? – pyta mama wyzywającym tonem. – Twierdzisz, że jakiś obcy facet w garniturze, którego widzisz po raz pierwszy w życiu, wyjaśni Annie te sprawy lepiej niż własna matka?
Po tych słowach reszta drogi upływa w milczeniu.
Na schodach wiodących do budynku sądu roi się od dziennikarzy i operatorów kamer. Jestem w głębokim szoku. Przekonana, że przyszli tutaj, żeby zrobić materiał z jakiejś naprawdę dużej sprawy, przeżywam nieziemskie zaskoczenie, kiedy ktoś podsuwa mi pod nos mikrofon. Reporterka z włosami obciętymi na miskę dopytuje się, dlaczego skarżę własnych rodziców. Mama odsuwa ją na bok. „Córka nie udziela komentarzy”, powtarza aż do znudzenia. Jeden facet wyrywa się do mnie z pytaniem, czy wiem, że jestem pierwszym dzieckiem na zamówienie urodzonym w stanie Rhode Island; przez chwilę wydaje mi się, że mama zaraz mu przyłoży.
Dowiedziałam się, w jaki sposób zostałam poczęta, kiedy miałam siedem lat. Przyjęłam to na zupełnym luzie z dwóch powodów: po pierwsze, w tym wieku myśl o moich rodzicach uprawiających seks wydałaby mi się o wiele bardziej obrzydliwa niż opowiadanie o połączeniu komórek na szalce Petriego. Po drugie, z czasem leki na bezpłodność weszły do powszechnego użycia, na świat zaczęły przychodzić pięcioraczki, a mój przypadek nagle zupełnie spowszedniał. Ale żeby nazywać mnie dzieckiem na zamówienie? Bez przesady. Gdyby moi rodzice naprawdę chcieli zadawać sobie tyle trudu, toby się postarali, żeby nie zabrakło u mnie genów posłuszeństwa, pokory i wdzięczności.
Siedzę na ławce w korytarzu sądowym. Obok mnie tata sztywno trzyma splecione dłonie na kolanach. Mama i Campbell Alexander weszli do gabinetu sędziego. Tam toczy się ich słowna potyczka. My, którzy zostaliśmy tutaj, na korytarzu, siedzimy w dziwnej, nienaturalnej ciszy, jakby tamtych dwoje zabrało ze sobą wszystkie słowa stosowne na taką chwilę.
Dobiega mnie przekleństwo wypowiedziane kobiecym głosem. Zza rogu wychodzi Julia Romano.
– Przepraszam, że się spóźniłam. Nie mogłam się przedrzeć przez tłum dziennikarzy. Wszystko w porządku?
Przytakuję, a potem potrząsam głową w milczącym zaprzeczeniu.
Julia klęka przede mną.
– Nie chcesz, żeby mama wyprowadziła się z domu?
– Nie! – Moje oczy napełniają się łzami. Co za wstyd! – Zmieniłam zdanie. Już nie chcę tego ciągnąć. Chcę to wszystko skończyć.
Julia przygląda mi się przez długą chwilę, a potem kiwa głową.
– Porozmawiam z sędzią.
Po jej odejściu koncentruję się na tym, żeby prawidłowo wciągać powietrze do płuc. Dużo rzeczy, które dotąd robiłam odruchowo, teraz sprawia mi wiele trudu. Na przykład oddychanie. Albo siedzenie cicho. Robienie tego, co trzeba.
Czuję na sobie ciężki wzrok. Odwracam się. Tata na mnie patrzy.
– Mówiłaś poważnie? – pyta. – Naprawdę nie chcesz tego dalej ciągnąć?
Nie odpowiadam. Nie drgnę nawet o milimetr.
– Bo jeśli wciąż nie jesteś pewna, to znam miejsce, gdzie mogłabyś pomyśleć w spokoju. W moim pokoju w jednostce są dwa łóżka. – Tata pociera kark. – To nie będzie wyprowadzka. Nic z tych rzeczy. Po prostu… – Spogląda na mnie.
– Będę tam mogła odetchnąć – kończę za niego, oddychając głęboko.
Tata wstaje i wyciąga do mnie dłoń. Ręka w rękę wychodzimy z budynku sądu. Dziennikarze opadają nas jak wilki, ale tym razem wykrzykiwane pytania spływają po mnie. Głowę mam lekką, a oddech czysty, jakbym znów była małą dziewczynką noszoną w letni wieczór przez tatę na barana, małą dziewczynką, która wie, że wystarczy wyciągnąć ręce, a wschodzące gwiazdy zapłaczą się między palcami jak w sieci.
CAMPBELL
Być może to prawda, że na adwokatów bezwstydnie wykorzystujących każdą sposobność do autoreklamy czeka w piekle osobny kącik, nie znaczy to jednak, że z tego powodu mamy być nieprzygotowani na nadarzające się okazje. Przed gmachem sądu rodzinnego opada mnie sfora dziennikarzy; wgryzam się w tłum, jakby był z czekolady, i dokładam wszelkich starań, żeby skupić na sobie obiektywy kamer. Wygłaszam odpowiednie komentarze na temat mojej obecnej sprawy, mówię, że jest niecodzienna, niemniej bardzo bolesna dla obu stron. Napomykam, że decyzja sędziego może mieć wpływ na prawa nieletnich w naszym kraju, jak również na badania nad komórkami macierzystymi. Na tym kończę, wygładzam na sobie garnitur od Armaniego i ciągnąc lekko za smycz Sędziego, odchodzę, wyjaśniając, że muszę pilnie porozmawiać z moją klientką.
Wewnątrz napotykam Verna Stackhouse’a. Zastępca szeryfa chwyta moje spojrzenie i unosi kciuk. Spotkałem go dziś rano i najniewinniej w świecie zapytałem, czy jego siostra – dziennikarka z „ProJo” – wybiera się dziś do sądu.
– Nie mogę zdradzić szczegółów, właściwie w ogóle nie powinienem o tym mówić – rzuciłem zagadkowo – ale szykuje się naprawdę duża sprawa.
W tym osobnym, wydzielonym kącie piekła zapewne czeka tron przygotowany specjalnie dla tych, którzy czerpią korzyści z działalności charytatywnej.
Kilka minut później już jesteśmy w gabinecie.
– Panie Alexander – sędzia DeSalvo unosi mój wniosek o zakaz kontaktów – zechce mi pan wyjaśnić, dlaczego złożył pan ten wniosek, skoro wczoraj jasno wyraziłem swoje zdanie w tej sprawie?
– Podczas pierwszego, wstępnego spotkania z kuratorem procesowym – odpowiadam – dowiedziałem się, panie sędzio, że pani Sara Fitzgerald, w obecności pani Romano, oznajmiła mojej klientce, że jej pozew jest nieporozumieniem, które wkrótce samo się wyjaśni. – Rzucam matce Anny spojrzenie z ukosa. Jej emocje zdradzają tylko naprężone mięśnie szczęk. – Jest to jawne pogwałcenie poleceń wysokiego sądu. W dotychczasowym toku tej sprawy usiłowano stworzyć warunki nieingerujące w jedność rodzinną, jednak moim zdaniem takie działanie jest bezcelowe, skoro pani Fitzgerald nie potrafi oddzielić obowiązków rodzicielskich od obowiązków adwokata strony pozwanej. Dopóki to się nie zmieni, konieczna będzie fizyczna separacja obu stron.
Sędzia DeSalvo bębni palcami po biurku.
– Pani Fitzgerald, czy to prawda, że wyraziła się pani w ten sposób w rozmowie z Anną?
– A cóż w tym dziwnego?! – Sara wybucha. – Chcę dotrzeć do sedna tej sprawy!
Jej przyznanie się jest jak zawalenie się namiotu cyrkowego. W gabinecie zapada głęboka cisza. Julia wybiera właśnie ten moment, żeby stanąć w otwartych gwałtownie drzwiach.
– Przepraszam za spóźnienie – mówi zdyszana.
– Pani Romano – zapytuje ją sędzia – czy miała pani okazję rozmawiać dziś z Anną?
– Tak, widziałyśmy się przed chwilą. – Julia spogląda na mnie, potem na Sarę. – Wydała mi się bardzo zdezorientowana.
– Czy mogę poznać pani zdanie na temat wniosku złożonego przez pana Alexandra?
Julia zakłada za ucho nieposłuszny kosmyk włosów.
– Zebrałam jak dotąd zbyt mało informacji, żeby podjąć oficjalną decyzję, ale przeczucie mówi mi, że usunięcie matki Anny z domu rodzinnego byłoby pomyłką.
Słysząc te słowa, momentalnie sztywnieję. Mój pies, wyczuwając napięcie, wstaje z podłogi.
– Panie sędzio, pani Fitzgerald przed chwilą sama przyznała, że złamała polecenie sądu. Powinna przynajmniej odpowiedzieć za naruszenie praw etyki zawodowej i…
Читать дальше