– Jedno maleńkie ukłucie – obiecuje. Źle. Nie te słowa. Anna momentalnie zaczyna się rzucać. Jej ręce biją mnie po twarzy, po brzuchu. Brian nie może jej złapać. Przez wrzaski małej przebija się jego krzyk:
– Miałaś jej o wszystkim powiedzieć!
Do sali powraca lekarz; nawet nie zauważyłam, że wyszedł. Prowadzi ze sobą kilka pielęgniarek.
– Dzieci nie lubią zastrzyków, zastrzyki nie lubią dzieci – żartuje.
Pielęgniarki zabierają Annę z moich rąk. Ich łagodne głosy i jeszcze łagodniejszy dotyk szybko uspokajają dziecko.
– Nie bój się – mówią. – My się na tym dobrze znamy.
Déjà vu. Patrzę na tę scenkę i widzę Kate tego dnia, kiedy wykryto u niej białaczkę. Ostrożnie z życzeniami, myślę. Anna naprawdę jest taka sama jak jej siostra.
Odkurzam pokój dziewczynek. Nagle niechcący zawadzam rączką odkurzacza o akwarium. Herkules śmiga w powietrzu. Słój ocalał, ale odszukanie rybki rzucającej się na suchej podłodze pod biurkiem Kate zajmuje mi dłuższą chwilę.
– Trzymaj się, kolego – szepczę, wrzucając go do wody. Zabieram słój do łazienki i dolewam wody do pełna.
Herkules wypływa brzuchem do góry. Tylko nie to, błagam w myślach.
Przysiadam na skraju łóżka. Jak ja teraz powiem Kate, że zabiłam jej rybkę? A może mała nie zauważy, jeśli szybko pobiegnę do sklepu i przyniosę drugą taką samą?
Nagle obok mnie jak spod ziemi wyrasta Anna. Akurat wróciła z porannych zajęć w przedszkolu.
– Mamusiu, a dlaczego Herkules nie pływa?
Wyznanie winy mam już na końcu języka, ale w tym momencie rybka nagle przewraca się z boku na bok, daje nurka i po chwili zaczyna z powrotem krążyć dookoła swojej kuli.
– No widzisz – mówię. – Nic mu nie jest.
Pięć tysięcy limfocytów to za mało. Doktor Chance prosi o dziesięć. Termin pobrania krwi wypada w samym środku przyjęcia urodzinowego koleżanki z klasy Anny. Przyjęcie ma się odbyć w klubie gimnastycznym, na sali do ćwiczeń. Pozwalam Annie pójść tam na chwilę, złożyć życzenia, a potem jedziemy prosto do szpitala.
Solenizantka wygląda jak krucha księżniczka z porcelany; jest kopią swojej mamy w miniskali. Zsuwam z nóg pantofle i stąpam ostrożnie po miękkiej macie, rozpaczliwie usiłując przypomnieć sobie ich imiona. Mała nazywa się… Mallory. A mama? Monica? Margaret?
Od razu dostrzegam Annę. Siedzi razem z trenerką na batucie; obie podskakują jak popcorn na patelni. Mama Mallory podchodzi do mnie z uśmiechem rozpiętym na twarzy jak sznur światełek choinkowych.
– Pani jest pewnie mamą Anny. Nazywam się Mittie – przedstawia się. – Tak mi przykro, że Anna musi już iść. Oczywiście rozumiemy sytuację. To wspaniałe, że otrzyma pani szansę, aby dotrzeć tam, gdzie było tak niewielu.
Chodzi jej o szpital?
– Szczerze życzę, żeby pani nigdy to nie spotkało – mówię.
– Tak, tak, wiem. Ja już w windzie dostaję zawrotów głowy. – pani Mittie odwraca się, wołając w kierunku batutu: – Aniu, kochanie! Twoja mama przyszła!
Anna biegnie do nas po miękkich matach. Kiedy moje dzieci były małe, marzyłam, żeby w naszym salonie była taka podłoga, ściany, nawet sufit, żeby nic nie mogło im się stać. A co się okazało? Że mogę zapakować Kate jak komplet kruchego szkła i nic to nie da, bo największe zagrożenie czai się w środku, pod samą jej skórą.
– Co się mówi? – przypominam Annie. Mała dziękuje mamie Mallory.
– Proszę bardzo. – Mittie uśmiecha się i wręcza Annie na pożegnanie torebkę słodyczy. – Proszę przekazać mężowi, żeby dzwonił do nas, kiedy tylko będzie potrzebował. Z przyjemnością zaopiekujemy się Anną, dopóki pani nie wróci z Teksasu.
Anna zamiera, nie dokończywszy wiązania butów.
– Co właściwie powiedziała pani moja córka? – pytam.
– Że musi wyjść dziś tak wcześnie, bo cała rodzina odprowadza panią na lotnisko. W Houston zaczynają się szkolenia i treningi, więc zobaczy się pani z rodziną dopiero po powrocie na Ziemię.
– Jak to: po powrocie na Ziemię?
– Bo leci pani promem kosmicznym…?
Przez chwilę stoję jak wryta. Nie mieści mi się w głowie, że Anna mogła wymyślić podobną bzdurę, a tym bardziej że ta kobieta w nią uwierzyła.
– Nie jestem astronautką – mówię. – Nie wiem, dlaczego córka naopowiadała pani takich rzeczy.
Chwytam Annę za ramię i podrywam z ławki, chociaż nie skończyła jeszcze wiązać drugiego buta. Wychodzimy na zewnątrz. Odzywam się dopiero przy samochodzie.
– Dlaczego nakłamałaś tej pani?
Anna patrzy na mnie. Minę ma nadąsaną.
– A dlaczego nie mogłam zostać dłużej?
Bo twoja siostra jest ważniejsza od tortu i lodów. Bo ja nie mogę zrobić dla niej tego co ty. Bo tak powiedziałam i koniec.
Jestem taka zła, że dopiero za drugim razem udaje mi się otworzyć samochód.
– Przestań się zachowywać, jakbyś miała pięć lat – wypominam Annie, zanim zdążę sobie przypomnieć, że przecież tyle właśnie ma.
– Temperatura była taka – opowiada Brian – że stopił się srebrny serwis do herbaty. Ołówki na biurku były zgięte wpół.
Odrywam wzrok od gazety.
– Kto zaprószył ogień?
– Właściciele wyjechali na wakacje. Zostawili w domu psa i kota. Zwierzaki ganiały się po mieszkaniu i włączyły kuchenkę elektryczną. – Zsuwa spodnie, krzywiąc się z bólu. – Od samego klęczenia na dachu dostałem poparzeń drugiego stopnia.
Jego kolana są całe w pęcherzach i płatach schodzącej skóry. Brian spryskuje poparzenia neosporinem i zakłada opatrunek z gazy, opowiadając mi przy tym o nowym koledze z zespołu, świeżo upieczonym absolwencie szkoły pożarniczej. Mówią na niego Cezar. Przestaję słuchać, kiedy wpada mi w oko jeden list od czytelniczki, zamieszczony w dziale porad:
Proszę o radę. Moja teściowa przy każdej wizycie w naszym domu zwraca mi uwagę, że powinnam wyczyścić lodówkę. Mąż mówi, że to z życzliwości, ale ja czuję się przez nią oceniana. Ta kobieta niszczy mi życie. Jak mogę się jej przeciwstawić, nie niszcząc przy tym mojego małżeństwa?
Pozdrawiam Czytelniczka z Seattle
Co to za kobieta, która nie ma większych problemów? Wyobrażam ją sobie, pochyloną nad kartką czerpanego papieru listowego, skrobiącą na niej swoją prośbę o poradę w tej ważnej sprawie. Ciekawe, czy ta kobieta nosiła kiedyś pod sercem dziecko, czy czuła dotyk maleńkich rączek i nóżek starannie obmacujących każdy centymetr brzucha mamy, jakby to była kraina, którą należy dokładnie wymierzyć, aby wykreślić jej mapę.
– W co się tak wczytujesz? – pyta Brian, zerkając mi przez ramię.
Potrząsam głową z niedowierzaniem.
– Kobieta pisze, że jej życie wali się w gruzy z powodu głupich weków.
– A może skwaśniałej śmietany? – Brian chichocze.
– Albo oślizgłej sałaty. Jak ta biedaczka z tym wytrzymuje?
Oboje wybuchamy śmiechem, który jest tak zaraźliwy, że wystarczy nam jedno spojrzenie na siebie, żeby zacząć śmiać się jeszcze głośniej.
A po chwili wesołość gaśnie tak samo nagle, jak się zaczęła. Nie wszyscy ludzie żyją w świecie, w którym zawartość lodówki jest barometrem szczęśliwego pożycia. Niektórzy mają pracę pole gającą na wchodzeniu do płonących budynków. A inni mają umierającą córeczkę.
– Zasrana oślizgła sałata – mówię łamiącym się głosem. – To niesprawiedliwe.
Brian w mgnieniu oka przemyka przez pokój. Jedna chwila i już jestem w jego ramionach.
– Na tym świecie nie ma sprawiedliwości, kochanie – odpowiada.
Читать дальше