Kiedy zjawiliśmy się na miejscu, mężczyzna leżał na mrozie już ósmą godzinę. Zmarzł na kość i przypominał sopel lodu, a na dodatek nie można było wyczuć pulsu. Nogi miał zgięte w kolanach; pamiętam, że kiedy w końcu oderwaliśmy go od ziemi i ułożyliśmy na noszach, jego nogi sterczały w górze. Zanieśliśmy go do karetki, maksymalnie rozkręciliśmy ogrzewanie i zaczęliśmy rozcinać na nim ubranie. Zanim zdążyliśmy wypełnić formularze potrzebne do wezwania pogotowia i odesłania go do szpitala, facet usiadł o własnych siłach i zaczął z nami rozmawiać.
Dlaczego wam o tym opowiedziałem? Żebyście wiedzieli, że cuda się zdarzają – niezależnie od waszych przekonań.
To, co teraz powiem, zabrzmi banalnie, ale to prawda: zostałem strażakiem przede wszystkim po to, żeby ratować ludzi. Tak więc kiedy wyszedłem już z płonącego domu, niosąc w ramionach małą Luisę, przepełniało mnie poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Dziewczynka słaniała się na nogach. Ratownik z ekipy pogotowia, która przyjechała w drugim wozie, musiał podać jej tlen. Kasłała i była w szoku, ale wyglądało na to, że dojdzie do siebie.
Ogień prawie już wygasł; chłopcy weszli do środka, żeby się zorientować, co da się jeszcze uratować. Dym przesłonił nocne niebo ciemnym welonem; szukałem Skorpiona, ale nie mogłem dostrzec ani jednej gwiazdy z tej konstelacji. Zdjąłem rękawice i przetarłem oczy, które, jak wiedziałem, będą mnie piec jeszcze przez długi czas.
– Dobra robota – powiedziałem do Reda, który zwijał wąż.
– Udana akcja ratownicza, kapitanie! – zawołał w odpowiedzi.
Poszłoby lepiej, rzecz jasna, gdybym znalazł Luisę w pokoju dziecinnym, tak jak mówiła jej matka. Z dziećmi jest jednak taki kłopot, że nigdy nie ma ich tam, gdzie powinny być. Zanim się człowiek obejrzy, już mała jest w szafie, choć jeszcze przed chwilą była w sypialni; zanim się człowiek obejrzy, już ma trzynaście lat, choć jeszcze przed chwilą miała trzy. Bycie rodzicem to coś podobnego do tropienia śladów; rodzic nieustannie śledzi swoje dziecko i może mieć tylko nadzieję, że nie zniknie mu ono z oczu na dobre, że zawsze będzie mógł przewidzieć jego następny ruch. Zdjąłem hełm i poruszyłem zesztywniała szyją, przyglądając się szkieletowi budynku, który kiedyś był domem. Nagle poczułem na dłoni dotyk czyichś palców. Stała przede mną kobieta, która tutaj mieszkała. W oczach miała łzy, a w ramionach wciąż jeszcze tuliła swoje najmłodsze dziecko. Reszta gromadki siedziała w naszym wozie pod okiem Reda. Kobieta, nie mówiąc ani słowa, uniosła moją dłoń do ust. Po jej policzku przesunął się rękaw mojej kurtki, zostawiając czarny pas sadzy.
– Nie ma za co – powiedziałem.
W drodze powrotnej do remizy poprosiłem Cezara, żeby nadłożył trochę drogi, tak byśmy przejechali moją ulicą. Jeep Jessego stał przed domem, na moim miejscu. W żadnym z okien nie paliło się światło. Wyobraziłem sobie Annę leżącą w łóżku z kołdrą naciągniętą aż pod samą brodę; wyobraziłem sobie puste łóżko Kate.
– Już, Fitz? – zapytał Cezar.
Wóz ledwie się toczył, a na wysokości mojego podjazdu niemalże przystanął.
– Już – powiedziałem. – Wracamy do jednostki.
Zostałem strażakiem po to, żeby ratować ludzi, ale żałuję, że nie byłem bardziej konkretny. Trzeba było ułożyć listę osób, które chciałem uratować.
JULIA
Samochód Briana Fitzgeralda jest pełen gwiazd. Na siedzeniu pasażera leżą mapy nieba, za przednią szybą – tabele. Tylne siedzenie to minigaleria kserokopii zdjęć mgławic i planet.
– Przepraszam. – Mój rozmówca czerwienieje. – Nie spodziewałem się, że ktoś będzie dziś ze mną jechał.
Pomagając mu uprzątnąć siedzenie dla mnie, biorę do ręki mapę złożoną z malutkich punkcików.
– Co to jest? – pytam.
– Atlas nieba. – Brian wzrusza ramionami. – Takie hobby.
– Kiedy byłam mała, postanowiłam nadać wszystkim gwiazdom na niebie imiona moich krewnych. Przerażające jest to, że zasnęłam, zanim doszłam do końca ich listy.
– Anna tak naprawdę nazywa się Andromeda. To jedna z galaktyk.
– Fajnie. Lepiej mieć imię po galaktyce niż po jakimś świętym patronie – myślę na głos. – Kiedyś zapytałam mamę, dlaczego gwiazdy świecą. Odpowiedziała, że gwiazdy to latarenki, które Bóg ustawił dla aniołków, żeby nie pogubiły się w niebie, ale kiedy zapytałam tatę o to samo, usłyszałam coś o gazach. Nie wiem, jakim sposobem połączyłam obie te rzeczy, ale wyszło mi, że Bóg karmi aniołki zepsutym jedzeniem, po którym w środku nocy muszą po kilka razy latać do łazienki.
Brian wybucha głośnym śmiechem.
– No proszę. A ja tłumaczyłem moim dzieciakom, na czym polega synteza jądrowa.
– Udało się?
Brian zastanawia się przez chwilę.
– Wydaje mi się, że każde z nich z zamkniętymi oczami znalazłoby na niebie Wielki Wóz.
– Jestem pod wrażeniem. Dla mnie wszystkie gwiazdy są identyczne.
– To wcale nie jest takie trudne. Wystarczy wiedzieć, jak wygląda fragment gwiazdozbioru, dajmy na to Pas Oriona, i nagle okazuje się, że bardzo łatwo jest rozpoznać Rigela w stopie gwiezdnego myśliwego i Betelgezę na ramieniu. – Brian przerywa na moment, jakby się wahał. – Ale i tak dziewięćdziesiąt procent materii we Wszechświecie jest niewidoczne.
– W takim razie skąd wiadomo, że w ogóle istnieje?
Przystajemy na czerwonym świetle.
– Ciemna materia wytwarza pole grawitacyjne. Nie można jej zobaczyć ani wyczuć, ale można zaobserwować, jak przyciąga wszystko inne.
Wczoraj wieczorem, dziesięć sekund po wyjściu Campbella, Izzy wmaszerowała do salonu. Siedziałam na kanapie i właśnie nabierałam tchu, żeby wydać z siebie rozdzierający, ale i oczyszczający jęk; jest to cenna technika, którą każda kobieta powinna stosować w celach terapeutycznych co najmniej raz podczas cyklu księżycowego.
– No tak – powiedziała moja siostra oschłym tonem. – Jak widać, łączą was wyłącznie stosunki zawodowe.
– Podsłuchiwałaś? – Skrzywiłam się.
– Przepraszam, że masz w mieszkaniu takie cienkie ściany, przez które dokładnie było słychać wasze szczebioty.
– Jeśli chcesz mi coś powiedzieć – poradziłam jej – to mów.
– Ja? – Izzy zmarszczyła brwi. – A czy to moja sprawa?
– Masz rację. Nie twoja.
– No właśnie. Zachowam więc moje zdanie dla siebie.
Przewróciłam oczami.
– Gadaj.
– Już myślałam, że nigdy nie zapytasz. – Izzy usiadła na kanapie obok mnie. – Coś ci powiem. Kiedy komar widzi to piękne fioletowe światło, bijące od elektrycznej muchołapki, z początku wydaje mu się, że to sam Bóg. Ale za drugim razem jest już mądrzejszy i wie, że trzeba wziąć nogi za pas.
– Po pierwsze, nie porównuj mnie do komara. Po drugie, komary nie biegają, tylko latają, więc nie mogą wziąć nóg za pas. Po trzecie, drugiego razu nie ma, bo komar nie żyje.
Izzy obdarzyła mnie lekkim uśmieszkiem.
– Jesteś obrzydliwie rzeczowa. Prawdziwy prawnik!
– Ale nie jestem muchą. Nie pozwolę Campbellowi się złapać na byle jaki lep.
– Więc poproś o przeniesienie.
– Sąd to nie wojsko. – Wzięłam poduszkę z kanapy i przytuliłam ją jak pluszowego misia. – Poza tym teraz już nie mogę tego zrobić, bo wyjdę przed nim na niedorajdę, która nie potrafi oddzielić życia zawodowego od jakiejś głupiej, szczeniackiej… przygody.
– Bo nie potrafisz – potrząsnęła głową Izzy – a ten facet to samolubny palant, który cię wyssie i wypluje. Ty jednak, swoją drogą, masz naprawdę potężne ciągoty do najgorszych okazów mężczyzny. Zawsze wybierzesz sobie takiego, przed którym trzeba uciekać jak najdalej. I wiesz co? Nie mam ochoty siedzieć przy tobie i słuchać, jak wmawiasz sobie, że nic nie czujesz do Campbella Alexandra, skoro od piętnastu lat liżesz rany, które ci zadał, bezskutecznie szukając kogoś na jego miejsce.
Читать дальше