Odwracam się z łopatką w ręce. Dźwięk kobiecego głosu w tym miejscu to niecodzienne zjawisko. Niezwykłości dodaje mu jeszcze fakt, że właścicielka głosu zjawiła się w remizie tak wcześnie rano, zaledwie kilka minut przed siódmą. Jest niewysoka, a burza jej loków przywodzi mi na myśl pożar lasu. Na palcach migoczą niezliczone srebrne pierścionki.
– Kapitan Fitzgerald? Witam. Jestem Julia Romano, kurator procesowy wyznaczony do sprawy Anny.
Słyszałem o niej od Sary: to jest kobieta, której będzie słuchać sędzia, kiedy przyjdzie co do czego.
– Pięknie pachnie. – Uśmiecha się do mnie, podchodząc i wyjmując mi z ręki łopatkę. – Kiedy ktoś robi jedzenie, nie mogę spokojnie się przyglądać. Muszę pomagać. Mam taką wadę genetyczną. – Szpera w lodówce i wyciąga ostatnią rzecz, jaka przyszłaby mi do głowy: słoik chrzanu. – Chciałam poprosić pana o kilka minut rozmowy.
– Nie ma sprawy.
Chrzan?
Julia Romano wrzuca sporą łyżkę chrzanu do ubitych jajek. Z półki w przyprawami zdejmuje skórkę pomarańczową i chili, dosypuje do mieszanki.
– Jak się czuje Kate? – pyta.
Wylewam na blachę porcję ciasta, czekam, aż pojawią się bąbelki. Odwracam omlet; pod spodem jest równo przypieczony na brąz. Jest rano, ale zdążyłem już porozmawiać z Sarą. Kate miała spokojną noc, w przeciwieństwie do mojej żony. Ale to nic takiego. To był tylko Jesse.
Podczas pożaru budynku zawsze następuje jeden moment krytyczny, kiedy albo uda się opanować ogień, albo to ogień opanuje wszystko, czego tylko dotknie. Z sufitu zaczynają odpadać płaty farby, klatka schodowa pożera żywcem samą siebie, dywan z włókna syntetycznego klei się do butów i tak po kolei, aż w końcu trzeba się wycofać i przypomnieć sobie starą prawdę, że każdy ogień musi kiedyś się wypalić, nawet bez naszej pomocy.
Teraz właśnie nadszedł taki czas, kiedy ogień otoczył mnie z sześciu stron. Wprost przed sobą mam chorą Kate. Za mną stoją Anna i jej adwokat. Jesse, kiedy nie pije na umór, to dla odmiany ćpa. Sara desperacko szuka ratunku. Co więc robię? Chowam się za moim sprzętem. Ręce mam pełne haków, łomów, żelaznych drągów – narzędzi przeznaczonych do niszczenia, gdy tymczasem najbardziej jest mi potrzebna solidna lina, którą mógłbym powiązać nas wszystkich w jedną całość.
– Kapitanie… Brian! – krzyk Julii Romano odrywa mnie od własnych myśli i ponownie jestem na środku kuchni szybko wypełniającej się dymem. Julia podbiega i spycha z blachy przypalone ciasto.
– Boże! – Wrzucam do zlewu zwęglony krążek, który niedawno był omletem. Po chwili dobiega mnie stamtąd jego wściekły syk. – Przepraszam.
Dziwną moc ma to słowo; potrafi w mgnieniu oka odmienić cały krajobraz, jak zaklęcie „Sezamie, otwórz się!”.
– Dobrze, że są jeszcze jajka – mówi Julia Romano.
W płonącym domu trzeba kierować się szóstym zmysłem, bo inne zawodzą. Nic nie widać w gęstym dymie. Nic nie słychać, bo huk ognia zagłusza wszystko. Niczego nie wolno dotykać, bo to grozi śmiercią.
Przede mną postępował Paulie z sikawką w rękach. Kilku kolegów pomagało mu taszczyć gruby, nabrzmiały wodą wąż. Dla jednego człowieka byłby to ciężar ponad siły. Oczyściliśmy schody i weszliśmy po nich na piętro. Ogień nawet nas nie liznął. Chcieliśmy wypchnąć go przez tę dziurę w dachu, którą wybił Red. Jak u każdej uwięzionej istoty, tak i tutaj działa naturalny instynkt – ogień chce uciekać.
Ruszyłem na czworakach wzdłuż korytarza. Matka powiedziała mi, że to będą trzecie drzwi po prawej. Ogień przemykał się pod sufitem, po drugiej stronie korytarza; uciekał w stronę otworu. Kiedy zaatakowano go pianą, gęsty biały opar pochłonął moich kolegów.
Drzwi do sypialni dziewczynki były otwarte. Wpełzłem do środka, wołając małą po imieniu. Niczym magnes przyciągnął mnie duży kształt majaczący pod oknem, ale okazało się, że to tylko olbrzymi pluszowy miś. Zajrzałem do szaf i pod łóżko. Nikogo.
Wróciłem na korytarz, potykając się o wąż gruby niczym pięść dorosłego mężczyzny. Człowiek potrafi myśleć, ogień nie. Można przewidzieć, którędy pójdzie ogień; zachowania dziecka przewidzieć nie sposób. Dokąd ja bym uciekał, gdybym umierał ze strachu?
Zacząłem szybko przeglądać pokoje, jeden po drugim. Pierwszy był cały różowy – pokój dziecięcy. W drugim na podłodze i na piętrowych łóżkach leżało mnóstwo małych samochodzików. Trzecie drzwi nie prowadziły do pokoju, tylko do schowka. Sypialnia rodziców znajdowała się na drugim końcu korytarza.
Gdybym był dzieckiem, chciałbym do mamy.
W tej sypialni kłębił się gęsty czarny dym, którego nie było w innych pokojach. Ogień wypalił szczelinę pod drzwiami. Otworzyłem je, świadomy tego, że wchodząc, wpuszczam powietrze, czego robić nie wolno, ale nie miałem wyjścia.
Tak jak się spodziewałem, próg, przedtem ledwo się tlący, buchnął płomieniem, który momentalnie wypełnił prostokąt drzwi. Wbiegłem do środka jak szarżujący byk. Czułem, jak drobinki żaru spadają mi na hełm i kurtkę.
– Luisa! – zawołałem. Macając rękami ściany, obszedłem cały pokój, znalazłem szafę, uderzyłem w drzwi. Jeszcze raz wykrzyknąłem imię dziewczynki.
Ze środka dobiegło stuknięcie, ciche, lecz wyraźne.
– Możemy mówić o szczęściu. – Julia Romano na pewno nie spodziewała się usłyszeć ode mnie czegoś takiego. – Kiedy zanosi się na dłuższy pobyt w szpitalu, siostra Sary opiekuje się dziećmi. Przy krótszych wymieniamy się. Sara zostaje z Kate w szpitalu, a ja siedzę z dziećmi, albo na odwrót. Teraz mamy łatwiej, bo są już na tyle duże, że mogą zostawać same.
Julia zapisuje coś w notesie. Nachodzi mnie nieprzyjemna myśl, od której aż zaczynam wiercić się na krześle. Anna ma dopiero trzynaście lat – a jeśli to za mało, żeby zostawać samej w domu? Być może takie jest zdanie opieki społecznej, ale oni nie znają Anny, która okres dojrzewania ma już dawno za sobą.
– Czy z Anną wszystko w porządku? – pyta Julia.
– Gdyby tak było, nie pozwałaby nas chyba do sądu – odpowiadam z wahaniem. – Sara twierdzi, że Annie brakuje naszej troski.
– A pan co o tym myśli?
Żeby zyskać na czasie, nabieram widelcem porcję omleta. Chrzan okazał się nadzwyczaj dobrym dodatkiem. Podkreślił smak skórki pomarańczowej. Mówię o tym Julii.
Julia kładzie serwetkę obok swojego talerza.
– Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Bo nie było wcale proste. – Odkładam sztućce, bardzo ostrożnie. – Ma pani brata albo siostrę?
– I to, i to. Sześciu starszych braci i siostrę bliźniaczkę.
Gwiżdżę z podziwem.
– Ma pani cierpliwych rodziców.
Wzruszenie ramionami.
– To dobrzy katolicy. Nie wiem, jak im się to udało, ale nigdy żadne z nas nie czuło się zaniedbane.
– Zawsze tak pani uważała? – pytam. – A może jako dziecko miała pani jednak wrażenie, że rodzice mają swoich ulubieńców?
Przez jej twarz przemyka ledwo uchwytny cień. Czuję wyrzuty sumienia, że postawiłem ją w niezręcznej sytuacji.
– Wiadomo, że każde z dzieci trzeba kochać jednakowo, ale nie zawsze się to udaje – mówię, wstając z krzesła. – Ma pani jeszcze trochę czasu? Chciałbym pani kogoś przedstawić.
Zeszłej zimy wezwano nas do człowieka, który mieszkał pod miastem. Znalazł go robotnik wynajęty do przekopania drogi przed jego domem i to właśnie on zadzwonił po pomoc. Wszystko wskazywało na to, że poprzedniego wieczoru mężczyzna poślizgnął się, wysiadając z samochodu, upadł i przymarzł do żwirowego podjazdu. Robotnik myślał, że to zaspa i mało brakowało, a najechałby na niego.
Читать дальше