Zdjęcia stoją na tej półce w oprawkach pojedynczych i podwójnych, rozkładanych, w mniejszych i większych formatach. Ramki są z jasnego, gładkiego drewna albo inkrustowane, jedna nawet jest ozdobiona bardzo fikuśną szklaną mozaiką. Biorę do ręki fotografię Jessego, roześmianego dwulatka w kowbojskim kostiumie. Kto by się domyślił, patrząc na to zdjęcie, co z niego wyrosło?
Są tam zdjęcia Kate z włosami i Kate całkiem łysej; na jednym Kate jest malutka, a Jesse trzyma ją na kolanach; na innym mama siedzi razem z nimi na brzegu jakiegoś basenu, tuląc każde jedną ręką. Są tam też moje zdjęcia, ale tylko kilka. Na jednym jestem niemowlakiem, na następnym mam już dziesięć lat; czas leci jak pikujący samolot.
Może to dlatego, że jestem trzecim dzieckiem. Do tego czasu rodzice mieli już po dziurki w nosie prowadzenia kroniki życia swoich pociech. A może po prostu zapomnieli.
Właściwie to niczyja wina i w zasadzie nie ma się czym przejmować, ale jednak trochę to smutne. Bo co mówi taka fotografia? Chciałem uwiecznić chwilę, kiedy byłaś szczęśliwa. Byłaś dla mnie tak ważna, że rzuciłam wszystko, żeby przyjść i popatrzeć na ciebie.
O jedenastej dzwoni tata i pyta, czy chcę, żeby po mnie przyjechał.
– Mama została w szpitalu – wyjaśnia. – Jeśli nie chcesz siedzieć sama w domu, możesz przyjść na noc do mnie, do jednostki.
– Mogę zostać w domu – uspokajam go. – W razie czego Jesse mi pomoże.
– No tak – mówi ojciec. – Jesse.
Oboje udajemy, że jest to plan awaryjny, który nie zawiedzie.
– Co z Kate? – pytam.
– Jest nieprzytomna, bo cały czas dostaje leki. – Słyszę, jak tata bierze głęboki wdech. – Wiesz co… – zaczyna, ale przerywa mu przenikliwy dźwięk alarmu. – Muszę kończyć – rzuca i już go nie ma. Pozostaje po nim szum w słuchawce.
Nie odkładam jej jeszcze przez chwilę; wyobrażam sobie, jak tata wskakuje w robocze buty, jak wciąga spodnie od kombinezonu, rozlewające się kałużą dookoła kostek. Widzę w myślach drzwi remizy, rozwierające się jak wrota baśniowego Sezamu, słyszę ryk potężnego silnika wozu strażackiego, w którym obok kierowcy siedzi mój ojciec. Każdego dnia, kiedy idzie do pracy, musi gasić ogień.
Lepszej zachęty mi nie trzeba. Wychodzę z domu, łapiąc po drodze sweter. Idę do garażu.
Do naszej szkoły chodził kiedyś taki jeden chłopak. Nazywał się Jimmy Stredboe i był frajerem do kwadratu. Na twarzy miał syfa na syfie, hodował szczura, którego nazwał Ciotka – Sierotka, a raz na biologii puścił pawia prosto do akwarium. Nikt nie chciał z nim rozmawiać, bo wszyscy się bali, że frajerstwem można się zarazić. Kiedy jednak się okazało, że naprawdę jest chory, w dodatku na stwardnienie rozsiane, natychmiast przestaliśmy być niemili. Uśmiechaliśmy się do niego na korytarzu. Kiedy przysiadał się do stolika na stołówce, witaliśmy go uprzejmym skinieniem głowy. To, że był palantem, nagle stało się niczym w porównaniu z ogromem jego nieszczęścia.
Od samego urodzenia miałam ciężko chorą siostrę. Nigdy w życiu nie dostałam jednego lizaka od kasjera w banku – zawsze były co najmniej dwa; dyrektor szkoły zawsze wiedział, jak się nazywam. Nikt nigdy nie powiedział mi otwarcie nic niemiłego.
No właśnie. Ciekawe, jak by mnie traktowali, gdybym była taka jak wszyscy. Może jestem zła i podła, tylko nikt nigdy nie miał odwagi powiedzieć mi tego prosto w oczy. Może wszyscy tak naprawdę myślą, że jestem chamska, brzydka albo głupia, ale muszą być dla mnie mili ze względu na moją sytuację; gdyby nie to, może byłabym całkiem inna, milsza, ładniejsza, mądrzejsza.
No właśnie. Ciekawe, czy to, co teraz robię, wynika z mojej prawdziwej natury.
Światła samochodu jadącego za nami odbijają się w lusterku, rzucając na twarz Jessego refleksy, które wyglądają jak zielone patrzałki. Brat prowadzi leniwie, tylko jedną ręką, opierając ją nadgarstkiem o kierownicę. Zauważam, że już od dawna należą mu się postrzyżyny.
– Twój samochód śmierdzi dymem – mówię.
– Zgadza się. Dym świetnie maskuje aromat rozlanej whiskey. – Zęby Jessego błyskają w mroku. – Przeszkadza ci to?
– Trochę.
Jesse sięga ponad moimi kolanami do schowka. Wyjmuje zapalniczkę i paczkę papierosów. Przypala jednego, wydmuchując dym w moim kierunku.
– Przepraszam – mówi, chociaż wiem, że zrobił to specjalnie.
– Poczęstujesz mnie?
– Czym?
– Papierosem. – Paczka jest pełna cienkich patyczków, tak białych, że zdają się błyszczeć w mroku.
– Chcesz zapalić? Ty? – Jesse wybucha śmiechem.
– Nie żartowałam – mówię.
Jesse unosi brew, po czym skręca tak gwałtownie, że tylko cudem nie wywraca samochodu. Zatrzymujemy się na poboczu, w tumanie kurzu. Jesse włącza lampkę w kabinie i potrząsa dłonią. Z paczki wysuwa się jeden papieros.
Biorę go w palce. Jest cieniutki i delikatny jak ptasia kosteczka. Trzymam go jak aktorki w teatrze, między palcem wskazującym a środkowym, oba palce proste. Podnoszę papierosa do ust.
– Najpierw trzeba zapalić. – Jesse się śmieje, trzaskając zapalniczką.
Za Chiny Ludowe nie pochylę się nad płomieniem. Prędzej spalę sobie włosy, niż trafię papierosem tam, gdzie trzeba.
– Ty mi przypal – mówię.
– Nic z tego. Jeśli chcesz się nauczyć, to od A do Z – oznajmia Jesse, ponownie pstrykając zapalniczką.
Dotykam papierosem płomienia, zaciągam się mocno, tak jak podpatrzyłam u brata. W mojej piersi eksploduje bomba. Łapie mnie taki kaszel, że przez chwilę jestem zupełnie pewna, że płuca podeszły mi do gardła – wyraźnie czuję coś gąbczastego na końcu przełyku. Jesse pokłada się ze śmiechu i wyrywa mi papierosa, zanim go upuszczę. Zaciąga się dwa razy i wyrzuca niedopałek przez okno.
– Nieźle ci poszło – komentuje.
W gardle mam piasek.
– Smakowało tak, jakbym wylizywała grilla.
Jesse rusza i wyjeżdża z powrotem na drogę, a ja usiłuję sobie przypomnieć, jak się oddycha.
– Dlaczego chciałaś spróbować?
Wzruszam ramionami.
– Pomyślałam, że wszystko mi jedno.
– Mam ci sporządzić listę czynów niemoralnych? – pyta mój brat. Nie odpowiadam. Po chwili Jesse spogląda na mnie. – Posłuchaj: nie robisz nic złego.
Zatrzymujemy się na szpitalnym parkingu.
– Dobre to też nie jest – zauważam.
Jesse wyłącza silnik, ale nie rusza się z miejsca.
– Wzięłaś pod uwagę, że jaskini strzeże smok?
Mrużę oczy.
– Mów po ludzku.
– Tak sobie myślę, że mama śpi dziś mniej więcej dwa metry od łóżka Kate.
Cholera jasna. Nie chodzi o to, że mama mnie stamtąd wyrzuci, ale też z całą pewnością nie zostawi mnie z Kate sam na sam. A tego pragnę w tym momencie bardziej niż czegokolwiek na świecie. Jesse przygląda mi się.
– Wizyta u Kate wcale nie poprawi ci nastroju.
Nie potrafię mu wytłumaczyć, dlaczego muszę wiedzieć, że Kate czuje się dobrze, przynajmniej w tej chwili. Muszę, choć przecież sama podjęłam decyzję, która sprawi, że Kate przestanie mieć się dobrze.
Tym razem jednak ktoś mnie rozumie. Chociaż raz w życiu czuję, że ktoś mnie rozumie.
– Zajmę się tym – mówi Jesse, wyglądając przez szybę.
Miałam jedenaście lat, a Kate czternaście. Trenowałyśmy razem, żeby dostać się do księgi rekordów Guinnessa. Byłyśmy pewne, że nie ma w niej jeszcze dwóch sióstr, które potrafią jednocześnie stanąć na głowach i wytrzymać tak długo, aż policzki im zsinieją, a przed oczami zaczną latać czerwone plamy. Kate była leciutka jak wróbelek, ręce i nogi miała cienkie jak nitki makaronu. Kiedy kucnęła i odbiła się nogami od podłogi, wyglądała równie wdzięcznie jak pająk idący po ścianie. Ja musiałam walczyć z grawitacją; nie obyło się bez hałasu i łomotu.
Читать дальше