– Nie widzę powodu, dla którego to moja klientka powinna wyprowadzić się z domu. To nie ona zlekceważyła polecenia sędziego. Zdobędę tymczasowy nakaz sądowy zabraniający Sarze Fitzgerald wszelkich kontaktów z Anną.
– Campbell, to jest jej matka!
– W tym tygodniu występuje jako adwokat strony pozwanej. Skoro usiłuje wpłynąć na moją klientkę, należy jej się upomnienie.
– To nie jest twoja klientka, tylko dziecko, które ma trzynaście lat, a jego świat właśnie wali się w gruzy. Chcesz odebrać jej wszystko, na czym może się oprzeć? Czy ty w ogóle zadałeś sobie trud, żeby ją choć trochę poznać?
– Oczywiście – kłamię.
Sędzia kładzie się u moich stóp i zaczyna skamleć. Julia spogląda na niego.
– Co mu jest?
– Nic. Posłuchaj: do mnie należy obrona praw Anny. Mam wygrać dla niej ten proces i zrobię to.
– Nie wątpię. Może tylko niekoniecznie mając na względzie jej dobro. Bo wygranie procesu liczy się dla ciebie najbardziej. Cóż to za ironia, że dziecko, które potrzebuje pomocy, bo jest wykorzystywane i zmuszane do poświęceń na rzecz innej osoby, musiało trafić akurat do ciebie!
– Co ty możesz o mnie wiedzieć? – Zaciskam zęby.
– Niewiele, to fakt, ale czyja to wina?
A mieliśmy nie rozgrzebywać przeszłości. Przebiega mnie nagły dreszcz. Chwytam Sędziego za obrożę.
– Przepraszam – rzucam Julii i wychodzę. Zostawiam ją, tak jak to już raz zrobiłem.
Szkoła Wheelera nie była w zasadzie niczym innym jak fabryką wypuszczającą w świat damy z towarzystwa oraz przyszłych rekinów finansjery. Wszyscy byliśmy podobni, identyczni z wyglądu i z zachowania. Wakacje spędzaliśmy czynnie.
Byli w tej szkole, rzecz jasna, tacy, którzy wybijali się z jednolitego tłumu. Byli stypendyści, którzy nosili kołnierzyki postawione na sztorc i trenowali wykłócanie się o wszystko, ale nie widzieli, że bardzo dobrze zdajemy sobie sprawę, że nie są z tej samej gliny co my. Byli gwiazdorzy, tacy jak Tommy Boudreaux, który w trzeciej klasie dostał propozycję grania w drużynie Detroit Redwings. Było też kilku świrów; ci podcinali sobie żyły albo popijali walium wódką. Znikali po takich zajściach ze szkoły równie cichutko, jak się po niej wcześniej snuli.
Byłem już w szóstej klasie, kiedy Julia Romano trafiła do Wheelera. Chodziła w ciężkich wojskowych butach, a pod szkolną marynarką nosiła koszulkę z nadrukiem „Numerek za friko”. Potrafiła w mgnieniu oka wbić sobie do głowy cały sonet. Podczas przerw, kiedy my chowaliśmy się przed dyrektorem i popalaliśmy papierosy, Julia wspinała się na dach sali gimnastycznej, siadała pod rurą grzewczą i zaczytywała się Henrym Millerem i Nietzschem. Wszystkie dziewczyny w szkole miały identycznie żółte i proste włosy, które zaczesywały do tyłu, przytrzymując opaską; wyglądało to jak paczka makaronu. Włosy Julii były burzą niesfornych czarnych loków. Miała ostre rysy twarzy i nie uznawała makijażu – nie podoba ci się, to nie patrz. W lewej brwi nosiła kolczyk ze srebrnego drutu, cieniutkiego jak włos. Jej zapach przywodził na myśl świeże, rosnące ciasto.
Krążyły o niej różne plotki: jedni mówili, że wyrzucono ją z żeńskiego poprawczaka; inni, że jest cudownym dzieckiem, a na wstępnym teście predyspozycyjnym przed przyjęciem do szkoły zdobyła maksymalną liczbę punktów; miała też podobno być dwa lata młodsza niż cały nasz rocznik; byli też tacy, którzy twierdzili, że miała tatuaż. Ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co o niej myśleć. Mówili o niej „pokręcona”, bo nie była taka jak wszyscy.
Pewnego dnia Julia Romano pojawiła się w szkole z włosami ściętymi na krótko i ufarbowanymi na różowo. Że ją zawieszą w prawach ucznia, to było pewne, czekaliśmy tylko kiedy. Okazało się jednak, że w gąszczu nakazów i zakazów dotyczących ubioru w szkole Wheelera nikt nie pomyślał o ustaleniu norm określających przyzwoitą fryzurę. Zacząłem się wtedy zastanawiać, dlaczego ani jeden chłopak w szkole nigdy nie zrobił sobie dredów, i nagle zrozumiałem, że to nie dlatego, że zabroniono nam się wyróżniać, ale dlatego, że sami tego nie chcieliśmy.
Tego samego dnia siedziałem w stołówce z grupką kumpli z drużyny żeglarskiej. Były z nami też ich dziewczyny. Julia Romano przeszła obok naszego stolika.
– Ej – zaczepiła ją jedna z dziewczyn. – Bolało?
– Co bolało? – Julia zwolniła kroku.
– Jak cię przeciągali przez maszynę do robienia lukru.
– Wybacz, złotko, ale nie stać mnie, żeby strzyc się w tym samym burdelu co wy – odparowała Julia bez zmrużenia oka i odeszła. Usiadła w kącie sali, przy tym samym stoliku co zawsze i jak zawsze sama. Przy obiedzie zwykle układała pasjansa. Jej karty miały na grzbietach wizerunki świętych.
– O, w mordę – powiedział jeden z moich kumpli. – Z taką to lepiej nie zaczynać.
Zaśmiałem się, bo wszyscy się śmiali, ale jednocześnie przyglądałem się Julii Romano, która usiadła przy swoim stoliku. Jednak zamiast jeść, odstawiła tacę na bok i zaczęła rozkładać karty. Ciekawe, pomyślałem, jak to jest być człowiekiem, który ma w głębokim poważaniu to, co ludzie o nim myślą.
I tak pewnego popołudnia, chociaż byłem kapitanem, urwałem się z treningu żeglarskiego i zacząłem śledzić Julię. Starałem się trzymać dystans, żeby mnie nie zauważyła. Poszedłem za nią wzdłuż Blackstone Boulevard i dalej, na cmentarz Swan Point, na sam szczyt najwyższego wzgórza. Julia wyjęła z plecaka książki i segregator, po czym wyciągnęła się na trawie przed stojącym tam samotnym grobem.
– Możesz już wyjść – powiedziała, a ja nieomal odgryzłem sobie język, bo pomyślałem, że zaraz zjawi się duch. Dopiero po chwili zrozumiałem, że mówiła do mnie. – Jak zapłacisz ćwierć dolca, to pozwolę ci nawet popatrzeć z bliska.
Wyszedłem zza wielkiego dębu, z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. Teraz, kiedy już tu za nią przyszedłem, nagle doszedłem do wniosku, że nie wiem po co.
– Ktoś z rodziny? – Skinąłem głową w stronę nagrobka.
Obejrzała się przez ramię.
– Aha. Kiedy moja babcia płynęła „Mayflower”, miała krzesło obok tej pani. – Zwróciła ku mnie swoją twarz, składającą się z samych kątów i ostrych krawędzi. – Nie grasz dziś przypadkiem w krykieta, co?
– Nie grywam w krykieta, tylko w polo. – Zmusiłem się do uśmiechu. – Umówiłem się tutaj z koniem.
Nie załapała żartu… a może wcale jej nie rozśmieszył?
– Czego chcesz? – zapytała.
Nie mogłem się przyznać, że ją śledziłem.
– Pomóż mi – odpowiedziałem. – Z pracą domową. Z angielskiego.
Prawdę mówiąc, to nie miałem pojęcia, co było zadane. Wyciągnąłem kartkę z jej segregatora i odczytałem z niej na głos: „Jesteś świadkiem tragicznego wypadku. Zderzyły się cztery samochody, ciała leżą na chodniku, ludzie jęczą z bólu. Czy masz moralny obowiązek zatrzymać się, aby udzielić im pomocy?”.
– Z jakiej racji mam komuś pomagać? – zapytała.
– Z prawnego punktu widzenia nawet nie powinnaś, bo jeśli wyciągając kogoś z samochodu, spowodujesz jeszcze cięższe obrażenia, będzie można cię zaskarżyć.
– Pytałam, dlaczego mam tobie pomagać.
Papier spłynął na ziemię.
– Nie masz o mnie najlepszej opinii, prawda?
– Nie mam żadnej opinii o żadnym z was. Jesteście bandą płytkich idiotów, którzy woleliby umrzeć, niż pokazać się publicznie z kimś, kto nie jest taki sam jak wy.
– A ty przypadkiem nie zachowujesz się tak samo?
Przez długą chwilę patrzyła mi w oczy. Potem zaczęła zbierać swoje rzeczy i upychać je w plecaku.
Читать дальше