– Masz własny fundusz powierniczy, tak? – powiedziała. – Skoro potrzebna ci pomoc, to zapłać za korki.
Postawiłem stopę na jednym z podręczników leżących na ziemi.
– Więc jak brzmi twoja odpowiedź?
– Wybij sobie z głowy, żebym miała udzielać ci korepetycji.
– Pytałem, czy zatrzymałabyś się, żeby pomóc ofiarom wypadku.
Jej ręce zamarły.
– Tak. Bo nawet jeśli według prawa nikt nie ponosi odpowiedzialności za drugiego człowieka, to i tak trzeba pomagać tym, którzy potrzebują pomocy.
Usiadłem obok niej. Blisko. Tak blisko, że czułem, jak jej skóra wibruje tuż przy moim ramieniu.
– Naprawdę w to wierzysz?
– Tak. – Opuściła głowę.
– Skoro tak – powiedziałem – to czy możesz teraz odejść?
Już po wszystkim. Wycieram twarz papierowym ręcznikiem i poprawiam krawat. Sędzia krąży obok, stawiając ciche kroki. Zawsze tak robi.
– Dobrze się spisałeś. – Klepię go po szyi, zagłębiając dłoń w gęstą sierść.
Julii nie ma już w moim biurze. Kerri stuka na komputerze, ogarnięta rzadkim u niej napadem pracowitości.
– Powiedziała, że jak będzie ci potrzebna, to sam rusz tyłek i jej poszukaj. To był cytat. Zażyczyła sobie też kopii wszystkich dokumentów medycznych. – Kerri rzuca mi spojrzenie przez ramię. – Wyglądasz jak kupa nieszczęścia.
– Dzięki. – Moją uwagę przyciąga pomarańczowa karteczka na jej biurku. – Na ten adres mamy odesłać tamte dokumenty?
– Tak.
Wsuwam karteczkę do kieszeni.
– Zajmę się tym – mówię.
Tydzień później, pod tym samym grobem, rozwiązałem ciężkie wojskowe buty Julii Romano. Zsunąłem z jej ramion kurtkę z kamuflażem. Jej stopy były drobne i różowe jak wnętrze kwiatu tulipana. Ramiona wspaniałe, wprost nie do opisania.
– Wiedziałem, że pod spodem jesteś piękna – powiedziałem jej, a to cudowne ramię było pierwszym miejscem na jej ciele, którego dotknąłem ustami.
Fitzgeraldowie mieszkają w Upper Darby, w typowym domu amerykańskiej rodziny: garaż na dwa samochody, ściany kryte aluminiowym sidingiem, w oknach naklejki informacyjne dla straży pożarnej. Kiedy docieram na miejsce, słońce chowa się już za krawędzią dachu.
Jadąc tutaj, przez całą drogę usiłowałem sobie wmówić, że to, co usłyszałem od Julii, nie miało żadnego wpływu na to, że akurat dziś zdecydowałem się osobiście odwiedzić moją klientkę. Że od dawna już planowałem pojechać kiedyś do domu nieco okrężną drogą, żeby rozejrzeć się po tej okolicy.
Prawda natomiast wygląda tak, że po raz pierwszy w całej mojej wieloletniej praktyce składam wizytę w domu klienta.
Dzwonię do drzwi. Otwiera Anna.
– Co pan tutaj robi? – dziwi się.
– Czynię wywiad środowiskowy.
– Czy to kosztuje ekstra?
– Nie – oznajmiam suchym tonem. – W tym miesiącu mam dla klientów specjalną promocję.
– Aha. – Dziewczyna splata ramiona na piersi. – Rozmawiał pan z moją mamą?
– Staram się jej unikać. Rozumiem, że nie ma jej w domu?
Anna potrząsa głową.
– Pojechała do szpitala. Kate znów jest chora. Myślałam, że i pan się tam wybrał.
– Nie jestem adwokatem Kate.
Na dźwięk moich ostatnich słów na twarzy Anny maluje się rozczarowanie. Zakłada włosy za uszy.
– To co, wejdzie pan?
Prowadzi mnie do salonu. Siadam na kanapie w optymistyczne niebieskie pasy, a Sędzia obwąchuje meble.
– Słyszałem, że widziałaś się ze swoim kuratorem procesowym.
– Tak, z panią Julią. Zabrała mnie do zoo. Jest całkiem w porządku. – Anna rzuca mi szybkie spojrzenie. – Mówiła panu coś o mnie?
– Martwi się, że twoja mama będzie rozmawiać z tobą o procesie.
– A o czym ma ze mną rozmawiać, jeśli nie o Kate?
Przez chwilę gapimy się na siebie. Gdy opuszczam gabinet, zupełnie nie potrafię postępować z ludźmi.
Mógłbym poprosić, żeby pokazała mi swój pokój, ale jak by to wyglądało: adwokat z nastolatką w pokoju na pięterku? Za nic. Mógłbym zabrać ją gdzieś na kolację, ale wątpię, czy przypadłby jej do gustu Cafe Nuovo, jeden z moich ulubionych lokali, a z kolei ja nie wmusiłbym w siebie whoppera w Burger Kingu. Mógłbym zapytać, jak jej idzie w szkole, ale przecież teraz nie ma żadnych egzaminów.
– Ma pan dzieci? – pyta Anna.
– A jak cię się wydaje? – Śmieję się w głos.
– Całe szczęście – przyznaje ona. – Proszę się nie obrazić, ale nie wygląda pan na rodzica.
Fascynujące.
– A jak wygląda rodzic? – pytam.
Anna przez chwilę wydaje się zastanawiać.
– Widział pan cyrkowców chodzących po linie? Taki facet chce, żeby wszyscy myśleli, że jest wielkim artystą, ale przecież wyraźnie widać, że tak naprawdę marzy tylko o jednym: dotrzeć na drugi koniec liny. Rodzic wygląda tak samo. – Rzuca mi szybkie spojrzenie. – Niech się pan nie obawia. Nie zwiążę pana i nie będę katować gangsta rapem.
– No cóż – odpowiadam swobodniejszym tonem. – W takim razie… – Rozluźniam krawat i rozsiadam się wygodniej.
Przez twarz Anny przemyka raptownie ulotny uśmiech.
– Nie musi pan udawać mojego przyjaciela.
– Nie chcę niczego udawać. – Przeczesuję włosy palcami. – Tyle tylko, że to dla mnie zupełna nowość.
– Co takiego?
Szerokim gestem zakreślam salon, w którym siedzimy.
– Wizyta u klienta. Pogaduszki. Sprawa, która pod koniec dnia roboczego nie zostaje w biurze.
– Dla mnie to też nowość – wyznaje Anna.
– Co takiego?
Dziewczyna nawija na palec pasemko włosów.
– Nadzieja.
Adres, który Julia zostawiła w moim biurze, prowadzi mnie do ekskluzywnej części miasta, do okolicy zamieszkanej przez kawalerów z odzysku. Jest to uciążliwe i irytujące, bo bardzo długo nie mogę znaleźć miejsca do zaparkowania samochodu. Dodatkowo ochroniarz siedzący w holu domu, gdzie mieszka Julia, zrywa się i staje mi na drodze, kiedy tylko dostrzega Sędziego u mojej nogi.
– Z psem nie wolno – oznajmia. – Bardzo mi przykro.
– To jest pies – przewodnik. – Chyba jednak nic mu to nie mówi. Widzę, że trzeba wytłumaczyć. – No, wie pan. Taki jak dla ociemniałych.
– Coś mi się widzi, że pan wcale nie ślepy.
– Jestem alkoholikiem – wyjaśniam. – Przechodzę terapię odwykową. Pies odciąga mnie od piwa.
Mieszkanie Julii znajduje się na ósmym piętrze. Pukam do drzwi i po chwili w wizjerze ukazuje się oko. Julia uchyla drzwi, nie zdejmując łańcucha. Głowę ma przewiązaną chustką, twarz lekko opuchniętą, a na policzkach ślady łez.
– Cześć – witam ją. – Możemy zacząć od nowa? Julia wyciera nos.
– Czy my się znamy?
– No, dobrze. Być może masz rację. Być może zasłużyłem sobie na takie traktowanie. – Wskazuję wzrokiem łańcuch. – Wpuścisz mnie?
Julia patrzy na mnie jak na wariata.
– Naćpany jesteś czy co?
Nagle dobiega mnie drugi głos i słyszę odgłosy przepychanki. Drzwi otwierają się na całą szerokość, a mnie przez głowę przebiega głupia myśl: są dwie Julie.
– Campbell – pyta prawdziwa Julia – co ty tutaj robisz?
Wyciągam w jej stronę teczkę z dokumentami medycznymi.
Wciąż nie mogę się otrząsnąć. Jakim cudem, do diabła ciężkiego, przez cały rok naszej znajomości nie dowiedziałem się, że Julia Romano ma siostrę bliźniaczkę?
– Izzy, to jest Campbell Alexander. Campbell, to moja siostra.
– Campbell… – Izzy obraca moje imię w ustach. Po dokładniejszym przyjrzeniu się wcale nie jest podobna do Julii. Nos ma odrobinę dłuższy, a jej skóra, co prawda tak samo złota, ma jednak inny odcień. No i kiedy patrzę na jej usta, to nie czuję, że mi staje. – Chyba nie ten Campbell, co? – Izzy odwraca się do Julii. – Ten ze…
Читать дальше