Przechodzę przez próg i zamykam za sobą drzwi.
– Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald.
Pies, którego przedtem nie zauważyłam, zajmuje miejsce u boku Campbella.
– Słyszałam, że poszedłeś na prawo… Harvard. Stypendium przez cały czas nauki.
– Providence nie jest duże… Miałem nadzieję… – Campbell milknie. Po chwili odzywa się ponownie, kręcąc głową: – Byłem pewien, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Myślałem tylko, że wcześniej.
Uśmiecha się. Nagle znów mam siedemnaście lat, powraca ten czas, kiedy zrozumiałam, że miłość kpi sobie z zasad, a nic nie ma większej wartości niż to, czego zdobyć nie można.
– Unikać kogoś to żadna sztuka – odpowiadam chłodnym tonem. – Sam chyba wiesz o tym najlepiej.
CAMPBELL
Nic mnie nie rusza, naprawdę, aż do momentu, kiedy dyrektor szkoły średniej w Ponaganset zaczyna udzielać mi przez telefon wykładu na temat politycznej poprawności.
– Na miłość boską – warczy do słuchawki – jak będzie wyglądać nasza szkoła w oczach innych, kiedy grupa studentów indiańskiego pochodzenia nazwie swoją drużynę baseballową „Białasy”?
– Owi „inni”, o których pan mówi, pomyślą sobie zapewne to samo, co myśleli wtedy, gdy nadał pan uczniom szkoły oficjalny przydomek „Wodzowie plemienia Ponaganset”.
– Ten przydomek ma już ponad trzydzieści lat – oburza się dyrektor.
– Tak, natomiast ci uczniowie są członkami plemienia Narragansettów od urodzenia.
– Nazwa, którą wybrali, jest obraźliwa i politycznie niepoprawna.
– Bardzo mi przykro – zauważam – ale w tym kraju nie można zaskarżyć nikogo za niepoprawność polityczną, w przeciwnym razie przed laty otrzymałby pan wezwanie do sądu. Z kolei amerykańska konstytucja zapewnia obywatelom Stanów Zjednoczonych, w tym także potomkom rdzennej ludności kontynentu, różne prawa, przede wszystkim zaś prawo do zgromadzeń i prawo do wolności słowa. Co za tym idzie, drużynie Białasów nie można będzie zabronić spotykania się, nawet jeśli zdoła pan spełnić swoją śmieszną groźbę i wnieść sprawę do sądu. A skoro już mowa o wymiarze sprawiedliwości, to proszę zastanowić się nad złożeniem pozwu grupowego przeciwko ludzkości jako takiej, bo jak sądzę, nie pozostanie pan obojętny na tak rażąco rasistowskie nazwy jak Biały Dom, Góry Białe czy też idiomatyczne wyrażenie „biały kruk”. – W słuchawce zapada martwa cisza. – Czy mam rozumieć, że mogę poinformować mojego klienta o zmianie pańskiej decyzji? A może nadal chce pan złożyć sprawę do sądu?
Dyrektor rzuca słuchawkę. Wciskam klawisz telefonu wewnętrznego.
– Kerri, zadzwoń do Erniego Rybołowa i powiedz mu, że może przestać się martwić.
Zabieram się do stosu papierów zalegających na biurku. Pod nim leży zwinięty w kłębek Sędzia. Wygląda jak pleciony dywanik. Wzdycha przez sen, a jedna łapa mu drży.
To jest życie, powiedziała mi kiedyś, przypatrując się szczeniakowi goniącemu za własnym ogonem. Następnym razem chcę zostać psiakiem.
Zaśmiałem się. Zobaczysz, że będziesz kotem, oświadczyłem. Koty są samowystarczalne i nie potrzebują nikogo.
Ja potrzebuję ciebie, usłyszałem w odpowiedzi.
No cóż, odparłem. Może ja zostanę krzewem kocimiętki.
Przecieram mocno powieki kciukami. To fakt, że nie dosypiam; najpierw zagapiłem się w restauracji na obcą kobietę, teraz to… Rzucam Sędziemu zagniewane spojrzenie, jakby to była jego wina. Muszę wracać do pracy. Co ja tam zapisałem w notesie? Nowy klient, handlarz narkotykami, schwytany na gorącym uczynku. Oskarżenie przedstawiło dowód – nagranie wideo. Od skazania nic go nie wybroni, chyba żeby miał brata bliźniaka, o którym nie słyszał nigdy i od nikogo, nawet od matki.
Zastanówmy się. A gdyby tak…
Słyszę dźwięk otwieranych drzwi. Bez podnoszenia głowy wydaję Kerri polecenie: „Przejrzyj akta sprawy Jenny’ego Jonesa. Spróbuj znaleźć dowód na to, że miał brata bliźniaka, o którym nic nie…”.
– Witaj, Campbell.
Tracę rozum. Bezsprzecznie muszę już tracić rozum, bo mam przed sobą Julię Romano, którą ostatni raz widziałem piętnaście lat temu. Nosi teraz dłuższe włosy, a dookoła jej ust widać cieniutkie kreski, jak nawiasy wokół słów, których nigdy nie usłyszałem, bo nie było mnie przy niej. Udaje mi się wreszcie wydobyć z siebie głos.
– Julia.
Julia zamyka drzwi. Na ten dźwięk Sędzia zrywa się na równe nogi.
– Jestem kuratorem procesowym wyznaczonym do sprawy Anny Fitzgerald.
– Providence nie jest duże… Miałem nadzieję… Byłem pewien, że wpadniemy na siebie wcześniej czy później. Myślałem tylko, że wcześniej.
– Unikać kogoś to żadna sztuka – pada riposta. – Sam chyba wiesz o tym najlepiej. – Nagle widzę, że cały jej gniew ulatnia się w jednej chwili. – Przepraszam. To było nie na miejscu.
– Dawno się nie widzieliśmy – zagajam, chociaż tak naprawdę chcę tylko zapytać, co się z nią działo przez te piętnaście lat. Czy nadal pije herbatę z mlekiem i z cytryną? Czy jest szczęśliwa? – Już nie masz różowych włosów – wyduszam z siebie, bo jestem kretynem.
– Nie mam – odpowiada. – Przeszkadza ci to?
Wzruszam ramionami.
– Chodzi mi o to, że… właściwie… – Jak zwykle braknie słów, kiedy naprawdę trzeba coś powiedzieć. – Podobał mi się tamten kolor wyznaję.
– Niestety, różowe włosy nie przysparzają autorytetu na sali sądowej.
Uśmiecham się.
– Od kiedy to troszczysz się o to, co inni o tobie myślą? – pytam rozbawiony.
Julia nie odpowiada, ale wyczuwam jakąś nagłą zmianę. Spadła temperatura w pokoju czy może to ten mur, który nagle wyrósł między nami?
– Zamiast rozgrzebywać przeszłość, proponuję porozmawiać o Annie. – Julia wybiera rozwiązanie dyplomatyczne.
Kiwam głową. Czuję się tak, jakbyśmy toczyli tę rozmowę w autobusie, na ławce pełnej ludzi, a między nami siedział ktoś obcy, którego oboje postanowiliśmy nie zauważać; rozmawiamy przez niego i dookoła niego, rzucając na siebie ukradkowe spojrzenia, kiedy wiemy, że drugie nie patrzy. Jak mam się skupić na sprawie Anny Fitzgerald, skoro potrafię myśleć tylko o tym, czy Julia obudziła się kiedyś w ramionach jakiegoś mężczyzny i czy przez moment, zanim sen rozwiał się do końca, nie wydawało jej się może, że to ja?
Sędzia wyczuwa napięcie. Wstaje i podchodzi do mnie. Julia chyba dopiero teraz zauważyła, że nie jesteśmy w gabinecie sami.
– To twój wspólnik?
– Współpracownik – potrząsam głową. – Ale pisali o nim w „Law Review”.
Julia sięga do łba Sędziego, drapie go za uchem. Cholerny szczęściarz.
– Nie rób tego, proszę. – Marszczę brwi. – To pies – przewodnik. Nie wolno go głaskać.
Julia spogląda na mnie ze zdziwieniem. Zmieniam temat, zanim zdąży zapytać o szczegóły.
– Chciałaś porozmawiać o Annie. – Sędzia trąca mnie nosem w dłoń. Mocno.
Julia krzyżuje ramiona na piersi.
– Odwiedziłam ją w domu.
– I co?
– Trzynastolatki są pod silnym wpływem rodziców. Matka Anny wydaje się mieć całkowitą pewność, że do procesu nie dojdzie. Mam przeczucie, że będzie się starała wybić go córce z głowy.
– Znajdę na to sposób – mówię.
Julia znów spogląda na mnie, tym razem podejrzliwie.
– Jaki?
– Usunę Sarę Fitzgerald z domu.
– Żartujesz czy mówisz poważnie? – Julia jest zaskoczona.
Sędzia zaczyna szarpać mnie za ubranie. Nadal nie reaguję, więc szczeka dwa razy.
Читать дальше