– A ty? – zapytałam.
Siedem wzruszył ramionami.
– Mówiłem, wszyscy jesteśmy tacy sami. – Oparłszy łokcie na blacie, pochylił się ku mnie tak blisko, że mogłam zobaczyć ciemne odrosty jego cynobrowych włosów. – I tak też było ze mną i z Lipą.
– Mam nadzieję, że to ksywa, a nie imię – powiedziałam współczującym tonem. – Też bym zerwała z kimś, kto się tak nazywa. To był facet czy dziewczyna?
– Nie powiem. – Siedem wyszczerzył zęby.
– A powiesz, co ci w niej nie pasowało?
Westchnął.
– Była…
– Mam cię! Powiedziałeś: „była”! Przewrócił oczami.
– No dobrze. Rozpracowałaś mnie. Wytropiłaś heteryka w gejowskim przybytku. Zadowolona?
– Niespecjalnie.
– Musiała wrócić do domu, do Nowej Zelandii. Skończyła się zielona karta. Mieliśmy dwa wyjścia: rozstanie albo ślub.
– Co z nią było nie tak?
– Absolutnie nic – wyznał Siedem. – Sprzątała jak domowy skrzat; ani razu nie zmyłem przy niej talerza. Wysłuchiwała każdego mojego słowa. W łóżku była jak wulkan. Szalała na moim punkcie i możesz mi wierzyć albo nie, ja też byłem dla niej stworzony. Nasz związek był idealny w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach.
– A co z tymi dwoma?
– Bo ja wiem… – Siedem zabrał się do ustawiania czystych szklanek na drugim końcu baru. – Czegoś jednak brakowało, chociaż sam nie wiem czego. Jeśli porównać związek do człowieka, to nie jest jeszcze najgorzej, kiedy te dwa procent przypada na, dajmy na to, paznokieć. Inna sprawa, kiedy to jest serce. – Odwrócił się z powrotem do mnie. – Nie płakałem, kiedy wsiadała do samolotu. Żyła ze mną przez cztery lata, a kiedy jej zabrakło, zupełnie nic nie czułem.
– Ze mną było inaczej – powiedziałam. – Ja miałam to serce, ale nie było ciała, w którym mogłoby bić.
– I co się stało?
– A co miało się stać? – odparłam. – Wszystko poszło w diabły.
Ironia losu polegała na tym, że Campbella pociągało we mnie to, że stanowczo odcinałam się od wszystkich uczniów szkoły Wheelera, ale lgnęłam do niego, bo za wszelką cenę potrzebowałam kogoś bliskiego. Wiedziałam, że nasz związek jest szeroko komentowany, widziałam spojrzenia znajomych Campbella, którzy nie mogli zrozumieć, dlaczego on traci czas na kogoś takiego jak ja. Bez wątpienia myśleli, że chodzi o łóżko, że jestem łatwa.
Ale do niczego takiego między nami nie doszło. Po szkole spotykaliśmy się na cmentarzu. Czasami mówiliśmy do siebie wierszem. Raz spróbowaliśmy rozmawiać bez użycia głoski „s”. Siadaliśmy też, opierając się o siebie plecami i staraliśmy się czytać sobie w myślach, choć wiedzieliśmy, że takie udawane jasnowidzenie ma sens tylko wtedy, gdy wszystkie jego myśli będą przepojone mną, a moje nim.
Uwielbiałam jego zapach, tak wyraźny, kiedy pochylał głowę, żeby lepiej mnie słyszeć – zapach przywodzący na myśl muśniętą słońcem skórkę pomidora lub pianę schnącą na masce samochodu. Uwielbiałam dotyk jego ręki na moich plecach. Uwielbiałam go całego.
– A gdybyśmy – powiedziałam pewnego wieczoru, leżąc z ustami przy jego ustach, kradnąc każdy jego oddech – gdybyśmy to zrobili?
Campbell leżał na plecach, przyglądając się księżycowi huśtającemu się w hamaku z gwiazd. Jedną rękę miał pod głową, drugą przytulał mnie do swojej piersi.
– Gdybyśmy co zrobili? – zapytał.
Zamiast odpowiedzieć, uniosłam się na łokciu i pocałowałam go tak mocno i głęboko, że aż ziemia zatrzęsła się w posadach.
– Aha – powiedział schrypniętym głosem. – To.
– Robiłeś to już?
Uśmiechnął się tylko. Pomyślałam wtedy, że pewnie tak, że przeleciał jakąś Muffy, Buffy czy Puffy, czy nawet wszystkie trzy naraz, na boisku do baseballu, gdzieś w jakimś boksie dla rezerwowych. A może to było na imprezie w domu którejś z nich, kiedy oboje mieli w czubie i zalatywali bourbonem podebranym tatusiowi z barku. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego w takim razie Campbell nie próbował jeszcze przespać się ze mną i doszłam do wniosku, że dla niego Julia Romano to nie Muffy, Buffy ani Puffy. Dla niego Julia Romano się do tego nie nadaje.
– Chcesz tego? – zapytałam.
Wiedziałam dobrze, że to jest jeden z takich momentów, w których słowa są niepotrzebne. A ponieważ tak naprawdę słów mi brakło, bo nigdy przedtem nie byłam w takiej sytuacji i nie wiedziałam, jak przejść do czynów, położyłam po prostu rękę tam, gdzie w jego spodniach wyczuwałam twarde zgrubienie. Campbell się odsunął.
– Perełko – szepnął. – Nie chcę, żebyś myślała, że to dlatego tutaj z tobą jestem.
Coś wam powiem: każdy samotnik, choćby się zaklinał, że tak nie jest, pozostaje samotny nie dlatego, że lubi, ale dlatego, że próbował stać się częścią świata, ale nie mógł, bo doznawał ciągłych rozczarowań ze strony ludzi.
– A dlaczego? – zapytałam.
– Bo znasz wszystkie zwrotki „American Pie” – odpowiedział. – Bo kiedy się uśmiechasz, widać prawie ten twój krzywy boczny ząbek. – Spojrzał na mnie. – Bo nigdy w życiu nie spotkałem kogoś takiego jak ty.
– Kochasz mnie? – szepnęłam.
– Przecież właśnie ci to wyznałem.
Tym razem nie odsunął się, kiedy sięgnęłam do guzików w jego dżinsach. Był tak gorący, że aż przestraszyłam się, że poparzy mi dłoń i zostawi bliznę na całe życie. W przeciwieństwie do mnie Campbell wiedział, co robić. Pocałował mnie w usta, a potem wsunął się we mnie, pchnął, przebił na wylot. I wtedy zamarł w bezruchu.
– Nie powiedziałaś mi, że jesteś dziewicą.
– Nie pytałeś.
Ale mógł się domyślić. Zadrżał na całym ciele i poruszył się we mnie. Poezja. Poezja poruszeń. Sięgnęłam ręką ponad głowę, chwytając się płyty nagrobnej, odczytując oczyma duszy napis, który znałam na pamięć: Nora Deane, 1832 – 1838.
– Perełko – szepnął, gdy już było po wszystkim. – Myślałem…
– Wiem, co myślałeś – przerwałam mu.
Co się teraz stanie, zapytałam siebie. Co się dzieje, kiedy ktoś oddaje się komuś jak prezent, a ten drugi człowiek po rozpakowaniu stwierdza, że to wcale nie to, co chciał dostać, ale i tak musi się uśmiechać, kłaniać i dziękować?
Za wszystkie moje niepowodzenia w związkach całkowicie odpowiedzialny jest Campbell Alexander. Aż wstyd się przyznać, ale przez całe życie przespałam się tylko z trzema i pół faceta i żaden z nich nie dostarczył mi o wiele lepszych doznań niż te z pierwszego razu.
– Niech zgadnę – powiedział Siedem. – Pierwszy z nich był porzucony, a drugi żonaty.
– Skąd wiesz?
Siedem zaśmiał się.
– To stary, ograny schemat.
Zamieszałam małym palcem w kieliszku martini. Załamanie światła sprawiało, że palec wyglądał, jakby był wybity.
– Następny był instruktorem windsurfingu.
– To chyba było warto się o niego postarać? – zapytał Siedem.
– Był fantastyczny – odpowiedziałam. – I miał fiuta wielkości frankfurterki.
– Bolesny mankament.
– Szczerze mówiąc – dodałam w zamyśleniu – wcale nie było go czuć.
Siedem wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– I to on był tą połową?
– Nie. – Pokręciłam głową, czerwieniejąc jak burak. – To był inny facet. Nie wiem, jak się nazywał – przyznałam się. – Obudziłam się po nocy takiej jak dziś, a on leżał na mnie.
– Twoje życie erotyczne – zawyrokował Siedem – przypomina katastrofę kolejową.
Nie do końca mogłam się z tym zgodzić. Wykolejenie pociągu zawsze następuje przypadkowo; ja natomiast rzucam się wprost pod pędzącą lokomotywę i jeszcze sama się przywiązuję do torów. W moich myślach wciąż pokutuje jakieś pozbawione sensu i logiki przekonanie, że Superman przylatuje na ratunek tylko do tych, których naprawdę trzeba ratować.
Читать дальше