– Nie, nie wydaje mi się, by szukał złota.
– Ach tak? To ciekawe. A czego, pani zdaniem, szukał?
– Jak powiedziałam, czegoś konkretnego, jakiegoś przedmiotu o dużej wartości dla zakonu i króla Francji, a najprawdopodobniej również dla chrześcijaństwa.
– No cóż, więc proszę powiedzieć, o cóż takiego chodzi, bo zapewniam, że po raz pierwszy słyszę podobną… podobną…
– Gdyby nie dobre maniery, powiedziałby pan: „podobną bzdurę”. Być może słusznie, jest pan uczonym, ja dziennikarką, pan trzyma się faktów, ja spekuluję.
– Historii, moja pani, nie pisze się na podstawie spekulacji, tylko wydarzeń potwierdzonych przez liczne źródła.
– Z dokumentów wynika, że kilka miesięcy przed uwięzieniem wielki mistrz wyprawił posłańców do licznych domów zakonnych, jednak oni nigdy nie wrócili. Czy zachowały się kopie listów, jakie wieźli?
– Kilka tak. Są to kopie, które zostały przebadane i uznane za autentyczne. Inne zaginęły.
– Czy mogę zobaczyć te, które przetrwały?
– Postaram się sprawić pani tę przyjemność.
– Byłoby cudownie, gdybym mogła je zobaczyć już jutro, bo wieczorem wyjeżdżam.
– Ach tak?
– Widzę, że odetchnął pan z ulgą.
– Ależ proszę pani…
– Wiem, że jestem natrętna i przeszkadzam panu w pracy…
– Postaram się przygotować na jutro dokumenty. Wraca pani do Hiszpanii?
– Nie, jadę do Paryża.
– Rozumiem… Proszę przyjść jutro rano.
***
Ana Jimenez miała ochotę porozmawiać z Anthonym McGillesem, ale ten przepadł jak kamień w wodę.
Była zmęczona. Cały dzień spędziła, ślęcząc nad dokumentami z ostatnich miesięcy istnienia zakonu templariuszy. Daty, suche fakty, anonimowe relacje, od tego wszystkiego pękała jej głowa.
Na szczęście była obdarzona ogromną wyobraźnią (co zawsze wyrzucał jej brat), kiedy więc po raz kolejny czytała:
Wielki mistrz Jakub de Molay wysłał list do posiadłości w Moguncji. Zawiózł go rycerz de Larney, który wyruszył rano, piętnastego lipca, w towarzystwie dwóch giermków, starała się wyobrazić sobie twarz de Larneya, czy jechał na białym, czy na czarnym koniu, czy dokuczał mu upał albo czy giermkowie byli w złym humorze. Wiedziała jednak, że jej wyobraźnia nie ogarnie rzeczywistości, w jakiej żyli ci mężczyźni, a przede wszystkim nie uda jej się odgadnąć, co zawarł Jakub de Molay w listach do przeorów zakonów.
Istniał dokładny spis wszystkich rycerzy, którzy wyruszyli z listami, były też wzmianki, że niektórzy z nich wrócili, jak chociażby Gotfryd de Charney, wizytariusz Normandii. Po innych słuch zaginął, a przynajmniej kroniki nie odnotowały ich powrotu.
Nazajutrz wybierała się do Paryża. Miała umówione spotkanie z profesor historii na Sorbonie. Po raz kolejny musiała uruchomić znajomości, by dotrzeć do osoby, która była największym autorytetem w dziedzinie historii XIV wieku.
Wszystko wskazywało na to, że chodzi właśnie o panią profesor Elianne Marchais, sześćdziesięcioletnią damę, autorkę książek, które czytali tylko naukowcy dorównujący jej erudycją.
Ana wróciła do hotelu. Choć Dorchester stanowczo nie był na jej kieszeń, pozwoliła sobie na ten luksus. Spała tu niczym prawdziwa księżniczka. Poza tym, stwierdziła, w dobrym hotelu można czuć się bezpieczniej. Od jakiegoś czasu nie opuszczało jej wrażenie, że jest obserwowana. Starała się być rozsądna i przekonywała samą siebie, że tak jej się tylko wydaje. Po co ktoś miałby ją śledzić? Jeśli już, to ludzie z policji, żeby upewnić się, czy nie łamie danego słowa.
Poprosiła, by przyniesiono jej do pokoju kanapkę i sałatkę.
Chciała jak najszybciej znaleźć się w łóżku.
Ci z policji mogą myśleć, co im się podoba, ona jednak była przekonana, że to templariusze kupili święty całun od nieszczęsnego Baldwina. Nie pasowało tylko jedno: w jaki sposób to płótno znalazło się później w Lirey, małym francuskim miasteczku? Jak tam trafiło?
Ana miała nadzieję usłyszeć od profesor Marchais to, czego nie zdołała wyciągnąć od poczciwego profesora McFaddena.
Musiał coś przed nią zataić, bo za każdym razem, gdy pytała go, czy templariusze mieli całun, ten irytował się i upominał ją, by trzymała się faktów. Nie istniał żaden dokument potwierdzający tę szaloną teorię. Zresztą templariuszom zawsze przypisywano niestworzone rzeczy. Jako historyk był tym oburzony.
Tak więc profesor McFadden zaprzeczał, jakoby templariusze kiedykolwiek weszli w posiadanie całunu. Co więcej, zapewniał, że relikwia ani trochę go nie interesuje, zwłaszcza że, jak wykazały badania, płótno pochodzi z XII lub XIV wieku, nie zaś z I, a jego nie interesują przesądy i bajki. Fakty, należy mówić tylko o faktach.
Postanowiła zadzwonić do Sofii. Uwielbiała z nią rozmawiać, a poza tym liczyła, że Sofia udzieli jej wskazówek, jak rozmawiać z profesor Marchais. Sofia jednak nie odbierała telefonu. Ana zajęła się przeglądaniem terminarza i nagle doznała olśnienia: jest! Jak mogła tego nie zauważyć? Może to szaleństwo, ale… a jeśli okaże się, że ma rację? A jeśli te wydarzenia mają korzenie w przeszłości?
Nie spała dobrze. Jak co noc śniły jej się koszmary. Czuła, że jakaś dziwna siła ciągnie ją ku okrutnym scenom z przeszłości. Widziała Jakuba de Molaya i Gotfryda de Charneya, płonących na stosie wraz z innymi rycerzami. Była tam, siedziała w pierwszym rzędzie, przypatrując się, jak pochłaniają ich płomienie. Czuła na sobie czyste spojrzenie wielkiego mistrza, mówiące: Odejdź, przestań szukać, albo dosięgnie cię boża sprawiedliwość.
Znów obudziła się mokra od potu, dygocząc z przerażenia.
Wielki mistrz nie chciał, by nadal prowadziła śledztwo. Umrze, jeśli nie przerwie poszukiwań, była tego pewna.
Przez resztę nocy nie mogła zasnąć. Była tam, dziewiętnastego marca tysiąc trzysta czternastego roku, w przedsionku katedry Notre Damę. Siedziała naprzeciwko stosu, na którym płonął Jakub de Molay, a ten prosił ją, by nie zajmowała się dłużej całunem.
Jej los, powiedziała sobie, jest przesądzony, nie cofnie się, choć bardzo boi się Jakuba de Molaya. Nie może się już wycofać.
***
Pasterz Bakkalbasi podróżował razem z Ismetem, siostrzeńcem Francesca Turguta, kościelnego w katedrze. Lecieli ze Stambułu do Turynu. Pozostali członkowie wspólnoty mieli dotrzeć inną drogą, przez Niemcy, z innych części Włoch i z samej Urfy.
Bakkalbasi wiedział, że Addai też się pojawi. Nikt nie wiedział, gdzie jest, ale kontrolował każdy ich ruch, kierując operacją przez telefony komórkowe. Każdy z nich miał ich kilka, lecz Addai ze względów bezpieczeństwa nie pozwalał zbyt często z nich korzystać i zalecał, by, jeśli to tylko możliwe, dzwonili z budek telefonicznych.
Mendibh musi umrzeć, Turgut zaś ma się uspokoić i zacząć zachowywać racjonalnie, w przeciwnym razie on również zginie.
Policja węszyła w Urfie, wypytywała sąsiadów. To znak, że wiedzą więcej, niż powinni.
Kuzyn Bakkalbasiego pracował na komendzie policji w Urfie. Był lojalnym członkiem wspólnoty, więc doniósł im o nagłym zainteresowaniu Interpolu ludźmi, którzy wyemigrowali z Urfy do Włoch. Nie zdradzili, czego szukają, poprosili jednak o kartoteki wielu rodzin. A każda z tych rodzin należała do wspólnoty.
Addai wyznaczył swojego następcę, na wszelki wypadek, gdyby przytrafiło mu się coś złego. W ramach ich wspólnoty istniała inna wspólnota, działająca w konspiracji. To oni przejmą prowadzenie walki, gdy wszystko się wyda. A że tak się stanie, Bakkalbasi był pewny.
Читать дальше