– Martwię się o niego wyznała przez telefon najstarszej córce. – Albert nie jest sobą.
– Zawsze go porzucają, mamo powiedziała Janet Keene, która była nie tylko główną zaufaną matki, lecz także psychiatrą z zawodu. – Przejdzie mu.
– Nie widziałaś go, Janet. Porusza się niczym zombi. Kiedy wraca z pracy, wygląda jak po harówce w kopalni soli. Nie je, kładzie się spać o wpół do dziewiątej to nie jest normalne.
– No cóż, mogę na niego rzucić okiem… zaczęła Janet.
– Jak na pacjenta?
– Nie, mamo, to jest zabronione, ale jeśli chcesz poznać opinię kogoś stojącego z boku…
– Posłuchaj, kochanie, wiem, kiedy moje dzieci wariują, a kiedy nie; on nie wariuje to znaczy nie tak do końca. Przyrządzę w sobotę dobre śniadanie, posadzę go przy stole i wyciągnę z niego wszystko. Co ty na to?
Janet, która w swoich najbardziej szalonych fantazjach zawodowych nie mogła sobie wyobrazić, aby jej matka zdołała skłonić kogokolwiek do wyznań, wygłosiła kilka zdawkowo pochwalnych uwag. Tego właśnie oczekiwała Mary Peg, dzwoniąc z prośbą o radę, i Janet spełniła swój obowiązek. Uważała, że to, czego potrzebuje jej braciszek, to dziewczyna, porządna praca i wyrwanie się spod opiekuńczych skrzydeł matki, w takiej właśnie kolejności, ale nie chciała na ten temat dyskutować. Ona sama i jej dwie siostry wymknęły się spod matczynej kurateli przy pierwszej nadarzającej się okazji, nie dlatego, żeby nie kochały matki; po prostu uważały, że rzuca na ich życie zbyt głęboki cień. Biedny Al!
Samopoczucie Mary Peg zawsze poprawiało się znacząco po zasięgnięciu fachowej rady u Janet, szczególnie gdy opinia córki pokrywa się z jej zdaniem. Była jednym z siedmiorga dzieci motorniczego metra i rzecz nietypowa dla dziewczyny z jej środowiska uległa pokusie lat sześćdziesiątych i przeszła cały kontrkulturowy szlak: zespół rockowy, komuna hipisowska w Kalifornii, trochę narkotyków, przypadkowe kontakty seksualne by z lekkim poczuciem wstydu powrócić do prawdziwego życia, to znaczy uzyskać w City College tytuł magistra bibliotekoznawstwa. Jej rodzice nie znali najbardziej szalonego etapu tej historii, bo w przeciwieństwie do wielu ówczesnych rówieśników nie odgrywała się na starszym pokoleniu; kłopoty, jakie sprawiła sama sobie, całkowicie jej wystarczały. Ale zawsze
czuła to dławiące katolickie poczucie winy, że oszukiwała rodziców, i postanowiła, że kiedy dochowa się własnych dzieci, w jej rodzinie nie będzie miejsca na międzypokoleniowe kłamstwa. Czasem myślała sobie, że właśnie dlatego wyszła za policjanta.
Zgodnie z planem przygotowała dobre śniadanie. Syn przyczłapał do stołu, wypił trochę świeżego soku pomarańczowego, zjadł kilka kęsów francuskiej grzanki i oznajmił, że dziękuje, ale nie jest głodny, na co Mary Peg zastukała łyżeczką w szklankę, z wprawą imitując alarm pożarowy. Al podskoczył i wlepił w nią wzrok.
– Okay, wyrzuć to z siebie, koleś! – powiedziała, przygwoździwszy go wzrokiem o barwie płomienia gazowego i równie palącym.
– Co?
– Jeszcze się pyta! Od prawie dwóch tygodni odstawiasz Noc żywych trupów. Myślisz, że nie widzę? Jesteś wrakiem.
– To nic takiego, mamo…
– Wręcz przeciwnie. To ta dziewczyna… jak jej tam… Carol.
– Carolyn. – Głębokie westchnienie.
– Właśnie. Wiesz, że się nigdy nie wtrącam w prywatne życie moich dzieci…
– Coś takiego.
– Nie bądź bezczelny, Albercie! – już łagodniejszym tonem: – Poważnie, zaczynam się o ciebie martwić. Zrywałeś już z dziewczynami, ale nigdy nie zachowywałeś się tak dziwacznie jak teraz.
– To nie zerwanie, mamo. To… nie wiem, jak to nazwać. Na tym polega problem. Mieliśmy jedną randkę, bardzo miłą, ale potem ona… chyba zniknęła.
Mary Peg sączyła kawę i czekała; parę minut później znała już całą tę historię, powikłaną opowieść o Rolly, manuskrypcie i profesorze Bulstrodzie. Swego czasu mąż relacjonował jej mnóstwo przesłuchań, bo w odróżnieniu od większości detektywów nie uważał swej małżonki za zbyt wrażliwą; ona też się za taką nie uważała. Wiedziała doskonale, jak wydobyć prawdę: gotowością wysłuchania, słowem zachęty. Była poruszona wiadomością, że jej syn nakłaniał do czegoś, co osoba nieprzychylna mogłaby uznać za przestępstwo; nie podobało jej się także to, co
usłyszała o pannie Rolly. Powstrzymała się jednak od komentarzy, a syn doszedł tymczasem do etapu, który nastąpił po ich pierwszej randce. Oczywiście opuścił co bardziej soczyste szczegóły, ale ona była kobietą na tyle doświadczoną i obdarzoną wyobraźnią, żeby dośpiewać sobie resztę.
– No więc, jak już mówiłem, było bardzo przyjemnie i czułem się doskonale. Następnego dnia poszedłem do pracy, spodziewając się, że ją tam zobaczę, ale jej nie było. Zapytałem o nią Glasera. Wyjaśnił mi, że dzwoniła i powiedziała, że musi na parę dni wyjechać z miasta. Pomyślałem, że to trochę dziwne, to znaczy sądziłem, że coś się między nami zaczęło, że zadzwoni przede wszystkim do mnie, ale, tak jak mówiłem, jest to dość niezwykła osoba. Byłem więc spokojny. W każdym razie nadszedł dzień, kiedy miała wrócić, ale się nie zjawiła. Pan Glaser zadzwonił do niej telefon wyłączony. Trochę się zaniepokoiliśmy. Powiedziałem mu, że po pracy pojadę zobaczyć, co się dzieje. Kiedy znalazłem się na jej ulicy, przed domem stała wielka śmieciarka, a ekipa śmieciarzy buszowała po całym budynku. Tego właśnie dnia kończyli robotę. Zauważyłem, że zamontowali taką wielką rynnę, którą spuszcza się różne odpadki do kontenera, i ta rynna była przystawiona do jej okna na najwyższym piętrze. Rozmawiałem z szefem ekipy, ale nic nie wiedział. Zadzwonili do niego z administracji budynku, że jest pilna robota, budynek ma być ogołocony i przygotowany do renowacji. Podał mi nazwę firmy, ale nie pozwolił wejść do środka. Jak już ci mówiłem, Carolyn zrobiła sobie meble z palet, piękna robota, i teraz to wszystko, stół do pracy i cała reszta, leżało roztrzaskane. Czułem się tak, jakbym patrzył na jej zwłoki.
Wydawało się, że Crosetti drży na całym ciele. Przesuwał widelcem grzankę po talerzu.
– W każdym razie nie mogłem nic zrobić i byłem kompletnie oszołomiony. Odszedłem stamtąd i zauważyłem, że ulica i chodnik usiane są strzępami papieru. Mocno wiało, mniejsze kartki sfruwały z samochodu albo lądowały między rynną i stertą śmieci na ciężarówce. Szedłem więc, schylając się co chwila jak idiota, żeby podnieść te papiery, i myślałem sobie: Ach, pewnie by chciała to zatrzymać, zdjęcie, pocztówkę, cokolwiek było to głupie, bo przecież gdyby chciała, zabrałaby wszystko ze sobą.
Wyciągnął portfel i pokazał jej złożoną pocztówkę i zdjęcie.
– Żałosne, co? Że noszę przy sobie te rzeczy. Takie magiczne myślenie: jeśli
zatrzymam coś, co do niej należało, to zachowam z nią jakiś kontakt, a ona nie
zniknie…
Schował kartkę i zdjęcie z powrotem do portfela i spojrzał tak bezradnie, że Mary Peg musiała powściągnąć atawistyczną chęć, by nie wziąć go na kolana i nie pocałować w czoło. Zamiast tego spytała:
– A co z tymi sławetnymi tomami? Myślisz, że zabrała je ze sobą?
– Mam nadzieję. Nie widziałem ich. Ale chyba leżały na dnie ciężarówki. To byłaby ironia losu, jak ten złoty piasek w Skarbie Sierra Madre.
Ostatnie zdanie sprawiło, że Mary Peg poczuła się troszkę lepiej; jeśli robił aluzje do filmów, to znaczy, że nie był aż tak załamany.
Читать дальше