– Georgie Porgie, ciastko i bez – śpiewali do niego – całował dziewczynki i doprowadzał do łez.
A Georgie śmiał się wesoło na tle bzyczenia pszczół i świergotu ptaków.
– Zapomnieli o tobie – powiedział głos matki. – To był kiedyś twój pokój, lecz teraz nikt tam nie wchodzi. Twój ojciec początkowo tam zaglądał, ale potem pogodził się z twoim zniknięciem. Teraz cieszy się nowym dzieckiem i nową żoną. Ona znów oczekuje dziecka, choć sama jeszcze o tym nie wie. Georgie będzie miał siostrzyczkę, twój ojciec znów będzie miał dwoje dzieci i nie będą musieli cię wspominać.
Głos zdawał się dobiegać znikąd i z każdego miejsca: z Davida i z korytarza, z podłogi pod jego stopami i z dachu nad głową, z kamieni w ścianach i książek na półkach. Przez chwilę David widział nawet wyblakłe odbicie matki w okiennej szybie. Stała za nim i zaglądała mu przez ramię. Kiedy się odwrócił, nikogo nie zobaczył, a mimo to jej odbicie nadal widniało na szybie.
– Nie musi tak być – powiedział głos matki. Usta na szybie poruszyły się, lecz zdawały się wypowiadać inne słowa, bo ich ruchy nie pasowały do słów słyszanych przez Davida. – Pozostań dzielny i silny jeszcze przez jakiś czas. Odszukaj mnie, a odzyskamy nasze dawne życie. Rose i Georgie znikną, a my zajmiemy ich miejsce.
Głosy w ogrodzie na dole zmieniły się. Nie śpiewały już i nie śmiały się. David spojrzał w dół i zobaczył, jak ojciec kosi trawnik, a matka starannie przycina sekatorem różany krzew i wrzuca czerwone kwiaty do kosza stojącego u jej stóp. Na ławce pomiędzy nimi siedział David i czytał książkę.
– Widzisz? Widzisz, jak może być? Chodź, zbyt długo byliśmy rozdzieleni. Już czas, byśmy znów byli razem. Ale bądź ostrożny: ona będzie cię obserwować i czekać. Kiedy mnie zobaczysz, nie oglądaj się ani w lewo, ani w prawo. Nie spuszczaj tylko wzroku z mojej twarzy, a wszystko będzie dobrze.
Odbicie zniknęło z szyby, a z ogrodu na dole postaci. Zerwał się zimny wiatr, wzbijając w pokoju obłoki kurzu i zasłaniając widok. David zaczął kaszleć i oczy zaszły mu łzami. Wycofał się na korytarz i skulił, dusząc się i plując.
Nieopodal rozległ się hałas – jakieś drzwi zatrzasnęły się i zamknęły od wewnątrz na klucz. David odwrócił się szybko i zobaczył, jak zamykają się drugie drzwi, potem następne. Drzwi do każdego pokoju, do którego zaglądał, zatrzaskiwały się z hukiem. W tej chwili tuż przed jego nosem zatrzasnęły się drzwi do jego pokoju. Zamykały się również wszystkie drzwi przed nim. Drogę oświetlały mu już tylko pochodnie na ścianach i nagle one także zaczęły gasnąć, począwszy od tych umieszczonych najbliżej schodów. Za Davidem zapanowała całkowita ciemność, która zbliżała się bardzo szybko. Za chwilę cały korytarz pogrąży się w ciemności.
David biegł jak szalony, desperacko próbując wyprzedzić nadciągającą ciemność, a w uszach dźwięczał mu trzask zamykających się drzwi. Biegł jak najszybciej potrafił, uderzając mocno stopami o twardą kamienną podłogę, lecz mimo to nie był w stanie wyprzedzić gasnących świateł. Zobaczył, jak gasną pochodnie tuż za nim, potem te z boku, a na koniec z sykiem zgasły te tuż przed nim. Biegł jednak nadal w nadziei, że jakoś uda mu się dotrzymać im kroku, że nie zostanie sam w całkowitych ciemnościach. W tej chwili zgasły ostatnie pochodnie i zapadła ciemność.
– Nie! – krzyknął. – Mamo! Roland! Nic nie widzę. Pomóżcie mi!
Nikt jednak nie odpowiedział. David zatrzymał się i zawahał. Nie wiedział, co znajduje się przed nim, ale wiedział, że za nim są schody. Jeśli się odwróci i będzie szedł z ręką przy ścianie, odnajdzie je, ale wtedy opuści matkę i Rolanda, jeśli nadal żyje. Jeśli ruszy przed siebie, będzie szedł po omacku w nieznanym terenie, stanowiąc łatwy łup dla „tej”, o której mówił głos matki; dla czarodziejki, która strzegła tego miejsca za pomocą cierni oraz pnączy i redukowała rycerzy do łusek grzechoczących w zbrojach i głów wiszących na murze.
Nagle David zobaczył w oddali małe światełko, przypominające robaczka świętojańskiego zawieszonego w ciemności i usłyszał głos matki:
– David, nie bój się. Jesteś już prawie u celu. Nie poddawaj się.
Ruszył więc przed siebie i światło pojaśniało, aż w końcu zobaczył, że jest to lampa zwisająca z metalowej ramy. Powoli z ciemności wyłaniał się zarys otaczającego ją łuku. Po chwili David stanął u wejścia do wielkiej komnaty, której sklepiony sufit podtrzymywały cztery ogromne kamienne filary. Ściany i filary były porośnięte ciernistymi pnączami o wiele grubszymi od tych, które strzegły murów i bramy fortecy. Ciernie były tak ostre i długie, że niektóre przewyższały Davida. Pomiędzy każdą parą filarów zwisała lampa ze zdobionej żelaznej ramy, a ich blask oświetlał skrzynie pełne monet i biżuterii, kielichy i złocone ramy obrazów, miecze i tarcze, wszystko lśniące od złota i drogich kamieni. Był to skarb większy, niż większość ludzi mogła sobie wyobrazić, lecz David ledwie nań spojrzał. Skupił swoją uwagę na kamiennym ołtarzu znajdującym się na środku komnaty. Leżała na nim kobieta, nieruchomo jak martwa. Ubrana była w aksamitną czerwoną suknię, a ręce miała splecione na piersi. Kiedy David przyjrzał się jej uważniej, zobaczył, że jej pierś unosi się i opada w oddechu. Była to śpiąca dama, ofiara zaklęcia czarodziejki.
David wszedł do komnaty, a migotliwy blask lamp padł na coś jasnego i lśniącego wysoko na pokrytej cierniami ścianie po prawej stronie. Odwrócił się i poczuł w brzuchu ucisk tak ogromny, że zwinął się z bólu.
Trzy metry nad ziemią, na wielkim kolcu wisiało ciało Rolanda. Kolec przebił mu pierś i przeszedł przez napierśnik, niszcząc symbol bliźniaczych słońc. Na zbroi widać było niewielki ślad krwi. Twarz Rolanda była chuda i blada, a policzki zapadnięte. Pod skórą ostro rysowała się czaszka. Obok ciała Rolanda znajdowało się ciało drugiego mężczyzny, na którego zbroi również widać było bliźniacze słońca. Był to Raphael. Nareszcie Roland rozwikłał zagadkę zniknięcia przyjaciela.
Nie byli jedyni. Sklepiony sufit komnaty usiany był szczątkami mężczyzn, którzy wisieli jak wysuszone muchy w pajęczynie z cierni. Niektórzy z nich wisieli tam bardzo długo, bo ich zbroje pokryły się rdzą, a ciała niepozbawione głów, zamieniły się w szkielety.
Gniew Davida okazał się większy niż strach, a wściekłość wzięła górę nad pragnieniem ucieczki. W tej jednej chwili był bardziej mężczyzną niż chłopcem, a jego droga ku dorosłości zaczęła się na dobre. Podszedł powoli do śpiącej kobiety, raz po raz oglądając się na boki, by nie dać się zaskoczyć najmniejszemu choćby zagrożeniu. Przypomniał sobie ostrzeżenie matki, by nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, lecz widok Rolanda przyszpilonego do ściany sprawił, że zapragnął stawić czoło czarodziejce i zabić ją za to, co zrobiła jego przyjacielowi.
– Wychodź! – krzyknął. – No, pokaż się!
W komnacie nic się jednak nie poruszyło i nikt nie odpowiedział na jego wezwanie. Jedynym słowem, jakie usłyszał, na wpół prawdziwym, na wpół wyobrażonym, było „David” wypowiedziane głosem matki.
– Mamo – odpowiedział. – Jestem tutaj.
Stał teraz przy kamiennym ołtarzu. Do uśpionej kobiety prowadziło pięć stopni. Wspiął się na nie powoli, świadom, że grozi mu spotkanie z niewidzialnym zabójcą Rolanda, Raphaela i wszystkich mężczyzn, którzy wisieli na ścianach przebici kolcami. W końcu spojrzał prosto w twarz uśpionej kobiety. To była jego matka. Jej skóra była bardzo biała, lecz policzki lekko zaróżowione, a usta pełne i wilgotne. Jej rude włosy lśniły na kamieniu jak ogień.
Читать дальше