– Widziałem cię przedwczoraj w telewizji – oświadczył. – Na tej ceremonii rozdania nagród. Siedziałeś przy stoliku w smokingu. Ten Eamon Fish wygląda na łebskiego gościa.
– To dobry chłopak – odparłem. – Co u ciebie słychać, wujku Jacku?
– Wszystko w porządku. Nie mogę narzekać – stwierdził, po czym wziął mnie pod ramię i przyciągnął bliżej. – Ale co się dzieje z twoim tatą? Widziałem, jak walczy o oddech, kiedy tylko wstanie z fotela. Powiedział, że był u łapiducha i ten stwierdził, że nic mu nie jest.
– Jest zdrowy?
– Tak mówi.
Tato był w ogrodzie i kopał piłkę razem z mamą i Patem. Mama i mały włożyli grube kurtki i szaliki, ale ojciec ubrany był tylko w T-shirt. Najwyraźniej szczycił się swoim twardym muskularnym ciałem, które pokrywały wyblakłe tatuaże i stare blizny. Kiedy wciskał podkoszulek w spodnie, mignęła mi przez chwilę gwiaździsta szrama na jego boku i zdałem sobie sprawę, że nadal szokuje mnie jej widok.
– Tato? Byłeś u doktora?
– Jasne – odparł. – Jestem zdrów jak ryba.
– Naprawdę? A co się dzieje z twoim oddechem?
– Nie powinien tyle palić – powiedziała gderliwie mama, ale widziałem, że z ulgą przyjęła fakt, że staremu jakoś się upiekło. – Chce to rzucić.
– Trochę późno – zachichotał tato, z radością grając rolę dysydenta w żującym cerealia, niskotłuszczowym współczesnym świecie. – Bobby Charlton! – zawołał, posyłając piłkę między pozbawione liści krzaki róż.
Pat pobiegł, żeby ją przynieść.
– I doktor naprawdę stwierdził, że nic więcej ci nie dolega? Tato objął ramieniem mojego syna.
– Pociągnę jeszcze ze dwadzieścia lat – stwierdził wojowniczo. – Wiesz, co ci powiem? Mam zamiar bawić się na jego weselu.
Pat spojrzał na mojego ojca, jakby ten postradał zmysły.
– Nigdy się nie ożenię – oznajmił.
* * *
Zapomniałem powiedzieć Ginie, że nauczył się jeździć na rowerze.
Zapomniałem jej powiedzieć, że nieśmiały czterolatek, który telepał się z bocznymi kółkami dookoła basenu, przedzierzgnął się w nieustraszonego pięciolatka, śmigającego po całym parku i za nic mającego względy bezpieczeństwa.
Dlatego ujrzawszy Pata, który pedałował w stronę huśtawek i karuzeli, przy których stała, Gina klasnęła w dłonie i głośno się roześmiała, roześmiała się z radością i zachwytem.
– Jesteś taki duży! – zawołała załamującym się głosem, wyciągając ku niemu ręce.
Zanim ode mnie odjechał, mignęła mi przez chwilę jego twarz. Uśmiechał się – ale nie był to gładki, wystudiowany uśmiech, do którego przywykłem, nie był to śliski, płytki uśmiech Davida Nivena, który rezerwował dla obcych i aby przekonać mnie, że wszystko jest w porządku.
Pat zobaczył Ginę i uśmiechnął się, w ogóle o tym nie myśląc, uśmiechnął się od ucha do ucha.
Chwilę później wpadł w objęcia swojej matki. Kaptur kurtki spadł mu z głowy, kiedy podniosła go z siodełka roweru. Gina płakała, jej łzy kapały mu na głowę i widać było, że ich włosy są dokładnie tego samego koloru, dokładnie tego samego koloru lśniącej żółci.
– Przyprowadzę go do domu za dwie godziny – zawołała i Pat powoli odjechał, obejmowany przez nią ramieniem, kiwając głową w odpowiedzi na coś, co do niego mówiła.
– Uważaj, Pat – zawołałem. – Nie pedałuj za szybko. Ale oni mnie już nie słyszeli.
Ojciec okłamał nas.
Był u doktora. Ale wkładając koszulę pod koniec wizyty, nie usłyszał bynajmniej, że jest zdrów jak ryba, w zadziwiająco dobrej formie jak na mężczyznę w jego wieku, choć być może – tu łapiduch mruga porozumiewawczo i klepie starego po ramieniu – powinien pomyśleć o rzuceniu palenia.
Doktor mógł mu powiedzieć, że nie sposób zgadnąć, jak długo jeszcze pożyje. I dodać, że takie choroby mogą się ciągnąć latami. Ale jest wysoce nieprawdopodobne, że wyjął swoją szklaną kulę domowego lekarza brytyjskiej służby zdrowia i oznajmił ojcu, że dożyje wesela swego wnuka.
Ta rzecz, która rozwijała się w jego wnętrzu, była na to zdecydowanie zbyt duża.
* * *
Matka po raz pierwszy w życiu zadzwoniła do mnie do pracy.
Ojciec leżał w szpitalu. Na oddziale chorób obłożnych, oznajmiła, zacinając się na tych trzech słowach.
Jak co roku przenosił do garażu ogrodowe meble – plażowy parasol w paski i leżaki wyścielone niebieskim płótnem, które zawsze stały w naszym ogródku do połowy zimy – i nagle przestał oddychać, w ogóle stracił oddech. To było potworne, absolutnie potworne, powiedziała. Wezwała pogotowie, bała się jednak, że nie dojadą na czas. Że nie zdołają go uratować.
– Ale co mu jest? – zapytałem, nadal niczego nie rozumiejąc, nadal nie będąc w stanie pojąć, że może istnieć świat, w którym nie będzie mojego ojca.
– Ma to w płucach – powiedziała matka i jej głos był chorym, drżącym szeptem. – Guz.
Guz w płucach. Nie miała odwagi wymówić tego słowa, nie miała odwagi nazwać po imieniu tej rzeczy, która kradła każdy haust wdychanego przezeń powietrza, i to straszne złowrogie słowo zawisło między nami na linii telefonicznej, tak jakby mogło zniknąć ze słownika, jeśli go nie wymówimy.
Właściwie nie musiała nazywać tej rzeczy po imieniu. W końcu dotarło do mnie, na co był chory.
* * *
Szpital był nowoczesny, mimo że stał w środku szczerego pola.
Na tym polega swoistość miejsca, gdzie dorastałem, swoista cecha przedmieść. Minuta jazdy samochodem pozwala, by człowiek przeniósł się z betonowej dżungli na otwarte szerokie pola. Właśnie z powodu tych bądź też podobnych pól ojciec sprowadził tutaj przed wielu łaty swoją rodzinę.
Matkę zastałem w poczekalni. Uściskała mnie i ze swego rodzaju desperackim optymizmem poinformowała, iż zdaniem doktora jest wiele rzeczy, które mogą dla niego zrobić.
A potem poszła po niego, po hinduskiego lekarza, który przekazał jej dobrą nowinę, i po jakimś czasie udało się go jej sprowadzić. Lekarz był dość młody, by wiara, którą matka żywiła w jego wszechmoc, wprawiała go w zakłopotanie.
– To mój syn, panie doktorze – przedstawiła mnie. – Proszę mu powiedzieć, że jest wiele rzeczy, które możecie zrobić dla mojego męża.
– Mówiłem pańskiej mamie, że dysponujemy obecnie bardzo zaawansowanymi metodami zwalczania bólu – stwierdził.
– Zwalczania bólu? – powtórzyłem.
– Możemy zrobić wiele, żeby pomóc pańskiemu ojcu oddychać, żeby mógł lepiej spać i żeby uśmierzyć ból, jaki odczuwa.
Doktor zaczął mi opowiadać o masce tlenowej, którą założono już ojcu. Bardziej aluzyjnie wspomniał o tym, jak ważny jest dobry sen i podawanie skutecznych środków przeciwbólowych.
– Ma pan na myśl tabletki nasenne i morfinę? – zapytałem.
– Tak – potwierdził.
Było wiele rzeczy, które mogli zrobić, ale wszystkie stanowiły tylko sposób na zmniejszenie jego cierpień. Wszystkie zwalczały objawy tego, co dojrzewało w jego wnętrzu. Żadna nie mogła go wyleczyć.
Mogli wtłaczać więcej powietrza w jego biedne bezużyteczne płuca, mogli pozbawiać na jakiś czas przytomności jego umęczone ciało, mogli wpompować w niego dość opiatów, aby odurzyć jego umysł i uczynić go niewrażliwym na ból.
Było wiele rzeczy, które mogli zrobić.
W istocie jednak nie mogli nic zrobić.
Mój ojciec umierał.
* * *
Siedzieliśmy u jego boku, patrząc, jak śpi.
Читать дальше