– Co się dzieje? – spytałem. Miałem wrażenie, jakbyśmy trafili nie do tego domu, jakby to była pomyłka.
Ktoś czaił się w mroku ogródka przed domem. Nie, właściwie było tam kilka osób. Chłopak i dziewczyna obściskujący się tuż przy otwartych frontowych drzwiach. I inny chłopak pochylający się nad koszem na śmieci, ubrany w zarzyganą kurtkę Tommy’ego Hilfigera i spodnie Yves Saint Laurenta.
Cyd zapłaciła taksówkarzowi, a ja wszedłem do środka.
To było przyjęcie. Przyjęcie dla nastolatków. Wszędzie pełno było migdalącej się, rżnącej, pijącej i rzygającej młodzieży. Zwłaszcza rzygającej. Kolejna para puszczała pawia w ogrodzie na tyłach domu.
Ubrany w piżamę Pat kołysał się w rytm muzyki na sofie, na której drugim końcu jakiś gruby chłopak dobierał się do Sally. Pat uśmiechnął się do mnie – ale zabawa, nie? – a ja omiotłem wzrokiem pobojowisko: puszki piwa, których zawartość wylała się na parkiet, niedopałki papierosów, kawałki pizzy rozsmarowane po meblach i Bóg wie jakie plamy na łóżkach na górze. Imprezowiczów było nie więcej niż tuzin, ale miało się wrażenie, że przez dom przeszły mongolskie hordy. Właściwie jeszcze gorzej – przypominało to jedną z tych kretyńskich reklam chipsów, coli albo chinos, gdzie banda młodych ludzi uczestniczy właśnie w najlepszej zabawie swojego życia. Tyle że ta zabawa odbywała się w moim salonie.
– Co tu się, kurwa, dzieje, Sally? – zapytałem.
– Harry… – wyjąkała. W oczach miała łzy radości. – To jest Steve – dodała, wskazując leżącego na niej młodzieńca z obwisłą szczęką.
Steve zerknął na mnie swoimi kretyńskimi świńskimi oczyma, w których nie było widać nic poza burzą hormonów i dziewięcioma piwami.
– Rzucił tę starą dupę Yasmin McGinty – wyjaśniła Sally. – Wrócił do mnie. Czy to nie fantastyczne?
– Oszalałaś? – zapytałem. – Jesteś stuknięta czy głupia?
Odpowiedz mi, Sally.
– Och, Harry – jęknęła, całkiem rozczarowana. – Myślałam, że kto jak kto, ale ty na pewno mnie zrozumiesz.
Muzyka nagle ucichła. W salonie stała Cyd z wtyczką w ręku.
– Czas posprzątać ten bajzel – poinformowała zgromadzenie. – Łapcie się za szczotki i worki na śmiecie. Powinny być pod zlewem.
Steve zlazł z Sally, poprawił swoje monstrualne spodnie i zmierzył szyderczym uśmiechem wapniaków, którzy zepsuli mu imprezę.
– Spadam stąd – oznajmił, tak jakby przybył z Beverly Hills, a nie z Muswell Hill.
Cyd podeszła do niego szybko, złapała za nos i pociągnęła w górę.
– Wyjdziesz stąd, kiedy ci powiem, ty słoniu – oznajmiła. Steve zaskomlał, stając na palcach. – A to się stanie dopiero, kiedy uprzątniecie ten bałagan. Nie wcześniej, rozumiesz?
– Dobrze, dobrze – zabeczał. Cała jego amerykańska brawura ulotniła się w obliczu oryginału.
Zaprowadziłem Pata do sypialni, wyrzucając po drodze spółkującą parę z łazienki, a Cyd zorganizowała sprzątanie. Kiedy przeczytałem Patowi bajkę i położyłem spać, Sally, Steve oraz ich pryszczaci koledzy szorowali grzecznie podłogi i stoły.
– Gdzie się tego nauczyłaś? – zapytałem Cyd.
– W Teksasie – odparła.
Okazało się jednak, że nasi goście zupełnie nie radzili sobie ze sprzątaniem – podobnie jak nie radzili sobie z niczym w swym odmóżdżonym, opatrzonym firmowymi naszywkami życiu.
Część była zbyt chora. Reszta była zbyt głupia.
Steve wylał na podłogę prawie całą zawartość cytrynowego uniwersalnego płynu do czyszczenia, a potem przez godzinę próbował usunąć mydliny, które burzyły się i pieniły niczym w jakiejś szalonej myjni samochodowej. Cyd i ja musieliśmy w końcu niemal wszystko zrobić sami.
Wyrzuciliśmy ich zaraz po świcie. Sally kazałem zostać chwilę dłużej i wsadziłem ją do taksówki. Nie zamierzała mnie przeprosić. Wciąż miała mi za złe, że nie rozumiem, iż prawdziwa miłość zostawia czasami plamy na meblach.
– Mam nadzieję, że jesteś zadowolony – powiedziała na odjezdnym. – Popsułeś szansę, jakie miałam u Steve’a. Teraz wróci pewnie do Yasmin McGinty. Tej dupy.
Kiedy zostaliśmy wreszcie sami, Cyd przyniosła mi filiżankę kawy.
– Nie żałujesz czasami, że nie jesteś już dość młody, żeby wiedzieć wszystko? – zapytała z uśmiechem.
Wziąłem ją w ramiona i poczułem, jak zielona suknia ślizga się pod moimi palcami. Pocałowałem ją. Ona pocałowała mnie. A potem zadzwonił telefon.
– To Sally – powiedziałem. – Chce mnie uraczyć kolejną złotą myślą.
– Nie została jej już ani jedna – roześmiała się Cyd.
Ale to nie była Sally. To była Gina, lecz w słuchawce nie usłyszałem tego typowego kuknięcia, które poprzedzało połączenie międzynarodowe. Dzięki temu domyśliłem się natychmiast, że Gina nie jest już w Japonii. To była lokalna rozmowa. Wróciła do miasta.
– Właśnie sobie coś uświadomiłam – powiedziała. – To jedyny numer telefonu na całym świecie, który znam na pamięć.
Przyszedłem dziesięć minut wcześniej, ale Gina już na mnie czekała, popijając latte przy dwuosobowym stoliku w głębi kawiarni.
Była trochę szczuplejsza po wszystkich tych sashimi i sushi w Shinjuku. Włożyła szyty na miarę, dwuczęściowy kostium, w jakim nigdy wcześniej jej nie widziałem. Kobieta biznesu.
Podniosła wzrok, zobaczyła mnie i zorientowałem się, że to wciąż ta sama Gina – z lekko naiwnym uśmiechem i jasnoniebieskimi oczyma – tyle że troszeczkę starsza i znacznie poważniejsza, niż zapamiętałem. Ta sama kobieta, mimo że odmieniona w sposób, którego nie potrafiłem sobie wyobrazić.
– Witaj, Harry – powiedziała, wstając. Uśmiechnęliśmy się nerwowo do siebie, zastanawiając się, czy poprawną formą powitania będzie pocałunek czy tylko uścisk dłoni. Ani jedno, ani drugie nie wydawało się właściwe. Zamiast tego dotknąłem lekko jej ramienia, a ona skrzywiła się, jakby przeszedł ją prąd. Tak udało nam się przebrnąć jakoś przez ten niezręczny moment.
– Dobrze wyglądasz – stwierdziła z uprzejmym uśmiechem, na który nigdy nie zdobyłaby się w dawnych czasach.
Ona też dobrze wyglądała – w idealnych rysach jej twarzy można było dostrzec dziewczynę, którą była, i kobietę, którą się stawała. Niektórzy ludzie dorastają do swojej urody, inni z niej wyrastają. Są również tacy jak Gina, którzy przyciągają wzrok już jako dzieci i nigdy się to nie kończy.
Podobnie jednak jak wszystkie piękne kobiety Gina nigdy nie lubiła przesadnych komplementów, wychodząc pewnie z założenia, iż ci, co je prawią, doceniają wyłącznie jej powierzchowność. Domyślałem się, że pod tym względem wcale się nie zmieniła.
– Ty też dobrze wyglądasz – powiedziałem, nie chcąc się nad tym zbytnio rozwodzić.
– Jak się miewa Pat?
– Bardzo dobrze – odparłem, śmiejąc się.
Gina roześmiała się także, czekając na coś więcej, ale w tym samym momencie do stolika zbliżył się kelner i zapytał, czy coś podać. Zamówiliśmy więc kolejne latte dla niej i dla mnie i dopiero kiedy odszedł, zaczęliśmy mówić o naszym synu.
– Założę się, że urósł – powiedziała.
– Wszyscy twierdzą, że rośnie jak na drożdżach. Ja może tego nie zauważam, bo codziennie go widzę.
– Oczywiście – zgodziła się. – Ale ja z pewnością zobaczę różnicę. Nie widziałam go przecież od dwóch miesięcy.
– Od czterech – poprawiłem ją.
– To na pewno nie trwało tak długo.
Читать дальше