Nie starając się nawet z nim współzawodniczyć, wiedziałem, że w życiu Peggy nigdy nie zajmę takiego miejsca, jakie przypadło jemu w udziale. To najbardziej mnie bolało. Nawet jeśli będzie widywał się z nią tylko wtedy, kiedy będzie miał ochotę, i olewał ją, kiedy będzie miał ochotę, zawsze pozostanie jej ojcem.
To była przyczyna, dla której szalała z radości. Nie motor. I nie pizza. Ani głupia wypchana zabawka wielkości lodówki. Lecz fakt, że był jej ojcem.
Wiedziałem, że potrafię żyć z pamiątką po pieprzeniu się z innym facetem. Że potrafię współzawodniczyć z motorem i pizzą, i z fizjonomią ładniejszą od mojej.
Nie sposób jednak współzawodniczyć z więzami krwi.
– Do kogo jestem podobny? – zapytał Pat, kiedy z drzew w parku opadły liście, codziennie musiał wkładać zimową kurtkę i od wyjazdu Giny minęło cztery miesiące.
Zadzierając głowę, przejrzał się w lusterku w osłonie przeciwsłonecznej, tak jakby po raz pierwszy widział swoją twarz albo jakby ta twarz należała do kogoś innego.
Do kogo był podobny? Ludzie zawsze mówili – mnie i jemu – że do mnie. Wiedziałem jednak, że to nie do końca prawda. Był o wiele ładniejszym dzieckiem, niż ja byłem w jego wieku. Nawet gdybym nie wybił sobie wszystkich przednich zębów, i tak byłbym od niego brzydszy. W gruncie rzeczy był podobny do nas obojga. Do mnie i do Giny.
– Masz oczy mamy – powiedziałem.
– Są niebieskie.
– Zgadza się. Są niebieskie. A moje oczy są zielone. Ale wargi masz podobne do moich. Mamy obaj urocze wielkie usta. Bardzo dobre do całusów, prawda?
– Prawda – odparł, ale nie uśmiechnął się wraz ze mną i nadal przeglądał się w prostokątnym lusterku.
– A twoje włosy… są bardzo jasne. Tak jak włosy mamy.
– Ona miała żółte włosy.
– I nadal ma, kochanie – stwierdziłem. Nie spodobał mi się ten czas przeszły. – Nadal ma żółte włosy. Prawda?
– Prawda – odparł, podnosząc do góry osłonę przeciwsłoneczną i wyglądając przez okno samochodu. – Jedźmy już.
A zęby masz po matce, chciałem dodać – trochę rzadkie, trochę gapowate, zęby, które każdemu twojemu uśmiechowi nadają łobuzerski charakter. Zadarty krótki nos masz po mnie, ale silny piękny podbródek po swojej matce, podobnie zresztą jak cerę – jasną cerę, która lubi słońce i pokrywa się opalenizną, kiedy tylko przestanie padać deszcz.
Pat nie był podobny do mnie. I nie był podobny do Giny. Był podobny do nas obojga.
Nawet gdybyśmy obaj tego chcieli, nie mogliśmy uciec przed jego matką. Żyła w jego uśmiechu i kolorze jego oczu. Prześladował nas jej duch.
* * *
– Nie mam pojęcia, co będzie z tymi dziećmi – oświadczył ojciec. – Dziećmi takimi jak Pat i Peggy. Nie wyobrażam sobie, jaki wpływ będzie na nie miało dorastanie przy boku tylko jednego z rodziców.
Nie powiedział tego w sposób, w jaki wygłaszał podobne zdania w przeszłości – z gniewem i pogardą, szyderczo dziwiąc się temu, w jakim kierunku zmierza świat. Nie powiedział tego ze swoją dawną niechęcią do samotnych rodziców i wszystkich zmian, których są zwiastunami. Powiedział to cichym, łagodnym tonem, kręcąc z zakłopotaniem głową, tak jakby nie mieściło mu się w głowie, co niesie ze sobą przyszłość.
– Ty dorastałeś, mając przy boku dwoje rodziców – dodał. – Miałeś przynajmniej jakieś pojęcie, jak wygląda małżeństwo. Czym może być małżeństwo. Oni przecież tego nie wiedzą. Pat, Peggy i cała reszta.
– Nie. Nie wiedzą.
– Martwi mnie po prostu, co z nimi będzie. Jeśli wszyscy się teraz rozwodzą, jakie mają szansę na udane małżeństwo? Jakie szansę mają ich dzieci?
Siedzieliśmy na drewnianej ławce w zapadającym już o godzinie trzeciej zmroku, obserwując Pata, który bawił się swoim świetlnym mieczem w głębi ogrodu.
– Wszystko wydaje się takie… porozbijane – dodał tato. – Wiesz, co mi powiedziała Peggy? Zapytała, czy będę jej dziadkiem. To przecież nie jest jej wina. Biedna kruszynka.
– Nie, to nie jest jej wina – zgodziłem się. – To nigdy nie jest wina dziecka. Ale może dorastanie w cieniu rozwodu sprawi, że zawierając małżeństwo, będą ostrożniejsze. I kiedy już je zawrą, będzie im bardziej zależeć, żeby to było małżeństwo udane.
– Naprawdę tak myślisz? – zapytał z nadzieją w głosie ojciec.
Pokiwałem głową, ale tylko dlatego, że nie miałem odwagi nią potrząsnąć. W głębi duszy pomyślałem, że jego pokolenie stawiło czoło odpowiedzialności w sposób, na jaki nas nigdy nie było stać.
W jego czasach rodzice dbali o swoje dzieci, często zrywając się do nich w nocy, a jeśli mieli w dodatku własny domek i mogli spędzić dwa tygodnie wakacji w przyczepie kempingowej we Frinton, uważali się za szczęśliwych.
Ale nasze pokolenie postawiło na pierwszym miejscu swojej listy zakupów małą indywidualną tabletkę szczęścia.
I dlatego z taką alarmującą regularnością pieprzymy się, opieprzamy i rozpieprzamy wszystko, co się nam nawinie pod rękę.
Moje pokolenie pragnęło doskonałego życia. Dlaczego nasze dzieci miałyby okazać się inne? Mój ojciec dość wcześnie przekonał się, że niczyje życie nie może być doskonałe.
– Tak, może wszystko się jakoś ułoży – mruknął i przez chwilę się nad tym zastanawiał. – Ponieważ każde dziecko ma przecież dwoje rodziców. Nawet dziecko z… jak wy to nazywacie…? niepełnej rodziny. I może Pat, Peggy oraz cała reszta nie weźmie przykładu z rodzica, który odszedł. Może będą bardziej podobni do rodzica, który został.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że dobrze sobie radzisz z Patem – powiedział, nie patrząc na mnie. – Bardzo się starasz. Opiekujesz się nim. On to wszystko widzi. Więc dlaczego nie miałby traktować podobnie swoich dzieci?
Roześmiałem się zakłopotany.
– Mówię serio – dodał. – Nie wiem, jak ja bym sobie poradził, gdyby twoja matka… no wiesz. – Jego pokryta odciskami prawa dłoń spoczęła na moim ramieniu. Nadal na mnie nie patrzył. – Świetnie sobie radzisz z tym chłopcem, Harry.
– Dziękuję – powiedziałem. – Dziękuję, tato.
W tym samym momencie usłyszeliśmy, jak mama woła nas z salonu. I kiedy wbiegliśmy do środka, stała przy oknie, wskazując mój samochód.
– Widziałam tych małych sukinsynów – oznajmiła. Nigdy w życiu nie słyszałem, żeby używała takiego języka. – Widziałam, jak to zrobili!
Brezentowy dach MGF porznięty był w kilku miejscach nożem. Wstęgi tego, co z niego zostało, opadły do środka, jakby coś runęło na dach z dużej wysokości.
Nie mogłem oderwać wzroku od okaleczonego auta. Ojciec wybiegł już tymczasem na dwór. Ciotka Ethel stała w progu swojego domu.
– Alejka! – krzyknęła, wskazując koniec ulicy, gdzie stało kilka komunalnych bloków: getto ludzi, którzy jeździli podrasowanymi fordami escortami, ubierali się w darmowe podkoszulki West Ham i mieli w nosie róże.
Od ulicy odchodziła tam alejka prowadząca do kilku sfatygowanych pawilonów, gdzie można było kupić los na loterię w ciągu dnia oraz oberwać w twarz po zapadnięciu zmroku.
Dwóch młodzieńców – tych samych, którzy włamali się do moich rodziców, a może tylko do nich podobnych – biegło w jej kierunku. Mój ojciec ścigał ich.
Popatrzyłem na zniszczony dach i poczułem, jak wzbiera we mnie fala gniewu. Głupie złośliwe gnojki, pomyślałem. Do furii doprowadzało mnie to, co zrobili z moim samochodem, ale jeszcze bardziej fakt, że ojciec musiał porzucić przez nich swój ogródek.
Читать дальше