Wyniesiony z kuchni stół nakryty był papierowym obrusem z wymalowanymi balonikami, strzelającymi korkami od szampana i śmiejącymi się królikami.
Stały na nim miseczki wypełnione chipsami, orzeszkami oraz małymi pomarańczowymi kosteczkami czegoś, co przypominało ser, półmiski z sandwiczami z odciętą skórką, tacki z zapiekanymi kiełbaskami i sześć papierowych talerzyków z galaretką i owocami z puszki. Pośrodku tego rogu obfitości stał urodzinowy tort w kształcie hełmu Dartha Vadera, z pięcioma świeczkami.
Kiedy wszyscy usiedliśmy i odśpiewaliśmy kilka razy „Sto lat” Patowi, ojciec puścił w obieg tackę z zapiekanymi kiełbaskami.
– Założę się, że niełatwo było im pomieścić się w tym twoim sportowym aucie – stwierdził, spoglądając na mnie spod oka.
Z salonu dobiegały dźwięki jednego z najbardziej ulubionych albumów ojca – koniec drugiej strony Songs for Swingin’ Lovers! Frank śpiewał właśnie Anything Goes Cole’a Portera.
– Nie przyjechaliśmy MGF, tato – powiedziałem. – Cyd przywiozła nas swoim samochodem.
– Kompletnie niepraktyczny wóz – kontynuował ojciec, nie zwracając w ogóle uwagi na moje sprostowanie. – Gdzie mają się tam pomieścić dzieci? Mężczyzna musi myśleć o takich rzeczach, kiedy kupuje sobie brykę. W każdym razie powinien.
– Mój tato ma motor – poinformowała go Peggy.
Ojciec wbił w nią wzrok, żując bułkę i nie wiedząc, co rzec. Jej tato? Ma motor?
– To miło, kochanie – stwierdziła mama.
– I tajską przyjaciółkę.
– Ciekawe!
– Ma na imię Mem.
– Jakie ładne imię!
– Mem jest tancerką.
– Mój Boże.
Wszyscy siedzieliśmy w milczeniu, czekając na dalsze rewelacje. Peggy uniosła górną połówkę swojego sandwicza i sprawdziła, co jest w środku. Dalszych rewelacji nie było. Peggy nakryła z powrotem sandwicz i wbiła w niego zęby.
Gryząc powoli małe pomarańczowe kostki czegoś, co przypominało ser, czułem, jak ogarnia mnie przygnębienie.
Moi rodzice starali się, jak mogli. Ale ta mała drobna dziewczynka miała już inne życie, w którym nigdy nie mogli wziąć udziału. Na jej widok nigdy nie miała ich ogarnąć wszechobejmująca radość, jaką odczuwali w stosunku do Pata. Ten rodzaj bezwarunkowej miłości był wobec niej niemożliwy. Zawsze będzie na to zbyt obca. Współczułem im. I współczułem Peggy.
– Tak naprawdę Mem nie jest wcale tancerką – powiedziała Cyd, obserwując moją twarz i czytając jakby w moich myślach. – To striptizerka.
Mój stary zakrztusił się chipsem o smaku barbecue.
– Wpadło mi nie tam, gdzie trzeba – usprawiedliwił się. Moja mama obróciła się do Cyd z szerokim uśmiechem.
– Może galaretki? – zapytała.
* * *
Kiedy skończyliśmy omawiać problem Mem, zrobiło się znacznie przyjemniej. I moi rodzice polubili Cyd. Widziałem, że bardzo ją polubili.
Były oczywiście pola minowe, które należało omijać – mój tato nie znosił samotnych matek utrzymywanych przez państwo, a mama nie znosiła pracujących kobiet – ale Cyd poradziła sobie z tym, ani razu nie rozlewając galaretki.
– Państwo nigdy nie może zastąpić matki ani ojca, panie Silver… i nie powinno nawet tego próbować.
– Mów mi Paddy, kochanie – zaproponował jej tato.
– Niektóre kobiety muszą pracować, pani Silver… ale to wcale nie znaczy, że stawiają swoje dzieci na drugim miejscu.
– Mów mi Elizabeth, moja droga – oznajmiła mama. Rozmawiała z Paddym oraz Elizabeth o rzeczach, o których chcieli z nią mówić – z moją mamą o filmach, jakie powinno się pozwalać oglądać pięciolatkowi, a z moim tatą o tym, kiedy powinno się zdjąć boczne kółka z dziecinnego roweru.
I przez cały czas reagowała tak jak trzeba, zachwycając się zapiekanymi kiełbaskami mojej mamy („Domowej roboty, kochanie… jeśli chcesz, dam ci przepis”) oraz ogrodem taty („Harry’ego nigdy nie interesowały ogrody… osobiście nie potrafię zrozumieć tego rodzaju postawy”).
Lecz Cyd nie była jedną z miejscowych dziewczyn, z którymi przetańczyłem kilka wieczorów w podmiejskim klubie, jedną z wielu Kim lub Kelly, które zapraszałem do domu do momentu, kiedy zaprosiłem Ginę.
Cyd była, i to nie ulegało kwestii, kobietą z przeszłością – i w tej przeszłości mieściło się małżeństwo, ciąża oraz rozwód, chociaż niekoniecznie akurat w takiej kolejności. Można było odnieść wrażenie, że moi rodzice potrafią się uporać z tą przeszłością tylko w jeden sposób: całkowicie ją ignorując.
Rozmawiając z nią, przeskakiwali od dzieciństwa w Houston do czasu teraźniejszego w Londynie, tak jakby wszystko, co zdarzyło się pomiędzy, wycięła cenzura.
– Teksas, powiadasz? – mówił mój tato. – Osobiście nigdy nie byłem w Teksasie. Ale spotkałem paru Teksańczyków na wojnie. Dobrze grali w karty – dodał, konspiracyjnie się ku niej pochylając.
– To musi być urocze mieć siostry – mówiła mama. – Ja miałam sześciu braci. Potrafisz to sobie wyobrazić? Sześciu braci! Niektóre kobiety nie lubią oglądać w telewizji futbolu i boksu. Ale mnie to nigdy nie przeszkadzało. Bo miałam sześciu braci.
Niemniej temat rozbitego małżeństwa Cyd przez cały czas wisiał jakby w powietrzu. I w końcu Cyd uporała się z nim z taką swobodą, jakby był nieświeżą zapiekaną kiełbaską, którą trzeba odsunąć na skraj talerza. Nigdy nie wydawała mi się bardziej amerykańska.
– Moja rodzina jest bardzo podobna do waszej – powiedziała, zwracając się do mojej matki. – Byliśmy ze sobą bardzo blisko związani. Przyjechałam tutaj wyłącznie dlatego, że Jim… ojciec Peggy… jest Anglikiem. Ten związek nie wypalił, ale tak się złożyło, że nigdy nie wróciłam do domu. Teraz, kiedy spotkałam twojego syna, cieszę się, że tego nie zrobiłam.
I to było wszystko.
Mama spojrzała na nas, jakby Cyd była Ali MacGraw, a ja Ryanem 0’Nealem z Love Story. Nawet tato otarł chyba ukradkiem łzę z oka. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że to był okruszek z zapiekanej kiełbaski.
Kiedy Pat zdmuchnął w końcu swoje pięć świeczek i pokroiliśmy tort, rodzice zachowywali się, jakby znali Cyd i Peggy od niepamiętnych czasów.
Jeśli zbijał ich trochę z tropu fakt, że dziewczyna moich marzeń dzieliła – zanim się pojawiłem – swoje marzenia z kimś innym, nie dawali tego po sobie poznać. Powinienem być z tego bardziej zadowolony, niż byłem.
Kiedy Cyd pomagała mamie uprzątnąć ze stołu, a tato pokazywał Patowi i Peggy, jak radzić sobie ze ślimakami, zajrzałem do salonu i podszedłem do zestawu stereo.
Songs for Swingin’ Lovers! skończyły się już dawno temu, ale okładka płyty, starego winylowego longplaya – mój ojciec nigdy nie pogodził się z kompaktową rewolucją – wciąż stała oparta o zestaw Sony.
Ta okładka miała dla mnie zawsze szczególne znaczenie. Sinatra – w przekrzywionym krawacie i przesuniętym na tył głowy filcowym kapeluszu – szczerzy na niej zęby do typowej pary z lat pięćdziesiątych, wybrylantynowanego Romea w urzędniczym garniturku i podmiejskiej Julii w perłowych kolczykach i krótkiej czerwonej sukience.
Wyglądają na najzwyklejszą pod słońcem parę – nie sposób wyobrazić ich sobie pośród zblazowanej młodzieży w Las Vegas. Jednocześnie jednak wydają się czerpać z życia tyle radości, ile to tylko możliwe. Będąc dzieckiem, zawsze lubiłem się przyglądać tej parze, ponieważ wydawało mi się, że wyglądają dokładnie tak jak moi rodzice, kiedy się w sobie zakochali.
Читать дальше