Nigdy dotychczas nie widziałam tego wampira. Byłam jednak całkiem pewna, że nie potrzebuje wskazówek, jak odczytać dawny charakter pisma.
Wszyscy czytelnicy kieszonkowych bestsellerów lub choćby miłośnicy telewizji wiedzą, że wampiry to istoty zapierające dech w piersiach, ale spotkanie z nimi jest zawsze zaskakujące. Ich kostna struktura jest tak doskonała, że zdają się dziełem doświadczonego rzeźbiarza. A gdy zaczną się poruszać lub mówić, wasz umysł nie jest w stanie pojąć tego, co widzi. Każdy gest jest uosobieniem wdzięku, każde słowo muzyką. Ich wzrok przykuwa, i właśnie w ten sposób chwytają swoje ofiary. Jedno powłóczyste spojrzenie, kilka spokojnych słów, dotknięcie dłoni… Gdy raz wpadniecie w sidła wampira, nie macie szans, żeby się uwolnić.
Wpatrywałam się w stojącą na dole postać i uświadomiłam sobie z zamierającym sercem, że moja wiedza na temat wampirów ma niemal wyłącznie teoretyczny charakter. Niewiele z niej mogłam wykorzystać teraz, gdy znalazłam się twarzą w twarz z jednym z nich w Bibliotece Bodlejańskiej.
Jedyny wampir, z którym łączyło mnie coś więcej niż tylko przemijająca znajomość, pracował w akceleratorze cząstek w Szwajcarii. Jeremy był szczupły i cudowny, miał jasne włosy, niebieskie oczy i zaraźliwy uśmiech. Przespał się z większością kobiet w kantonie genewskim, a teraz powtarzał to samo w Lozannie. Nigdy nie próbowałam dociekać, co z nimi robił po uwiedzeniu. I odrzucałam jego uporczywe zaproszenia, żeby umówić się na drinka. Wyobrażałam sobie zawsze, że Jeremy jest modelowym przedstawicielem tego gatunku. Ale w porównaniu z okazem, który miałam teraz przede sobą, wydawał się kościsty, niezgrabny i bardzo, bardzo młody.
Ten był wysoki – miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, nawet biorąc pod uwagę możliwy błąd perspektywy związany ze spoglądaniem w dół z galerii. I stanowczo nie był szczupły. Miał szerokie ramiona i wąskie biodra, które przechodziły w smukłe, muskularne nogi. Jego ręce były uderzająco długie i zwinne. Przyciągały wzrok i budziły zdziwienie, bo wydawało się niemożliwe, żeby należały do tak mocno zbudowanego mężczyzny.
Podczas gdy ja błądziłam wzrokiem po sylwetce wampira, jego oczy wpatrywały się we mnie. Z tej odległości wydawały się czarne jak noc, spoglądając w górę spod gęstych, równie czarnych brwi, z których jedna uniesiona była pytająco. Miał uderzająco piękne rysy twarzy – wyraziste z wysoko uniesionymi kośćmi policzkowymi i brwiami, które osłaniały i ocieniały oczy. Nad podbródkiem dostrzegłam jedno z nielicznych miejsc, zwracających uwagę miękkością linii – szerokie usta, które, podobnie jak długie ręce, wydawały się nie pasować do reszty.
Ale tym, co najbardziej niepokoiło w jego postaci, nie była fizyczna perfekcja. Chodziło raczej o wyczuwalne z daleka, pierwotne połączenie siły, zwinności i żywej inteligencji. W czarnych spodniach i miękkim szarym swetrze, z gęstymi czarnymi włosami, które opadały do tyłu znad czoła i sięgały karku, nieznajomy wampir wyglądał jak pantera, która mogłaby uderzyć w każdej chwili, gdyby tylko coś ją ponagliło.
Uśmiechnął się. Zrobił to dyskretnie i uprzejmie, nie odsłaniając zębów. Mimo to wyobraziłam sobie ich idealnie równe, ostre rzędy za bladymi wargami.
Już sama tylko myśl o jego zębach wywołała u mnie przypływ adrenaliny, przyprawiając moje palce o mrowienie. Opanowała mnie nagle wielka chęć, aby natychmiast opuścić to pomieszczenie.
Miałam wrażenie, że schody znajdują się dalej niż o cztery kroki, choć dokładnie tyle musiałam pokonać, żeby do nich dojść. Zbiegłam pędem na dół, potknęłam się na ostatnim stopniu i wpadłam prosto w ramiona czekającego już na mnie wampira.
Oczywiście wyprzedził mnie w tym wyścigu do podnóża schodów.
Miał chłodne palce, a jego ramiona były twarde jak stal. Powietrze wypełnił zapach goździków, cynamonu i czegoś, co przypominało kadzidło. Postawił mnie na nogi, podniósł z podłogi Studia i szkice i wręczył mi je z lekkim ukłonem.
– Domyślam się, że mam przyjemność z doktor Bishop?
Skinęłam potakująco głową, trzęsąc się od stóp do głów.
Długie blade palce jego prawej dłoni zagłębiły się w kieszeni i wydobyły niebiesko-białą kartę wizytową. Wyciągnął ją w moim kierunku.
– Matthew Clairmont.
Ścisnęłam krawędź kartonika, starając się nie dotknąć przy tym palców wampira. Obok nazwiska widniało znajome logo Uniwersytetu Oksfordzkiego z trzema koronami i otwartą książką. Dalej widać było skróty wskazujące, że jest już członkiem Towarzystwa Królewskiego.
Nieźle, jak na kogoś, kto sprawiał wrażenie, że może mieć około trzydziestu pięciu lat lub pod czterdziestkę, choć domyślałam się, że w rzeczywistości jest co najmniej dziesięć razy starszy.
Co do naukowej specjalności wampira, nie było nic dziwnego w tym, że jest profesorem biochemii związanym z oddziałem neurologii Kliniki Johna Radcliffe'a. Krew i anatomia – dwie ulubione dziedziny wampirów. Na karcie, oprócz telefonu do biura i adresu mailowego, były też trzy różne telefony do laboratoriów. Wprawdzie ja sama nigdy go nie spotkałam, ale z pewnością nie był osobą niedostępną.
– Miło mi, profesorze Clairmont – pisnęłam i w tej samej chwili słowa utkwiły mi w gardle. Z trudem powstrzymałam się od popędzenia z krzykiem do wyjścia.
– Nie mieliśmy przyjemności się poznać – ciągnął, dziwnie akcentując słowa. Była to w zasadzie wymowa typowa dla wykształconych kręgów Oksfordu i Cambridge, ale trąciła miękkością, której nie mogłam umiejscowić. Odkryłam, że jego oczy – a nie spuszczał ich z mojej twarzy – w rzeczywistości nie są wcale ciemne. Ten odcień nadawały im powiększone źrenice w szarozielonej otoczce tęczówki. Były tak wyraziste, że nie byłam w stanie oderwać od nich wzroku.
Usta wampira znowu się poruszyły.
– Jestem wielkim admiratorem pani osiągnięć.
Otworzyłam szerzej oczy. Nie było rzeczą niemożliwą, aby profesor biochemii interesował się XVII-wieczną alchemią, ale wydawało się to wysoce nieprawdopodobne. Sięgnęłam do kołnierzyka białej bluzki i rozejrzałam się po czytelni. Byliśmy w niej sami. Nie dostrzegłam nikogo w pobliżu starej dębowej kartoteki ani przy najbliższych stolikach z komputerami. Osoba siedząca za kontuarem, przy którym wydawano książki, znajdowała się zbyt daleko, żeby przyjść mi z pomocą.
– Pani artykuł o symbolice kolorów w alchemicznych przemianach wydał mi się fascynujący. A pani praca na temat podejścia Roberta Boyle'a do problemów rozszerzania się i kontrakcji jest bardzo przekonywająca – ciągnął płynnie Clairmont tak, jakby był przyzwyczajony do tego, że jest jedynym aktywnym uczestnikiem rozmowy. – Nie dokończyłem jeszcze lektury pani ostatniej książki o terminowaniu i uczeniu alchemicznego rzemiosła, ale bardzo mi się ona podoba.
– Dziękuję – szepnęłam. Jego wzrok prześliznął się z moich oczu na szyję.
Przestałam bawić się guzikami bluzki. Clairmont znowu utkwił swój niesamowity wzrok w moich oczach.
– Potrafi pani cudownie ukazywać przeszłość czytelnikom. – Przyjęłam to jako komplement, ponieważ wampir wiedziałby, gdyby została ona przedstawiona błędnie. Clairmont zamilkł na chwilę. – Czy mogę zaprosić panią na kolację?
Otworzyłam ze zdumienia usta. Kolację? Mogłam zamienić z nim parę słów w bibliotece, nie rzucając się do ucieczki, ale nie było powodu, żeby przesiadywać z nim przy posiłku. Zwłaszcza że pan Clairmont nie brałby w nim udziału, z racji swoich dietetycznych zwyczajów.
Читать дальше