Gdzieś w głębi mojej duszy zaczął się odwijać zardzewiały łańcuch. Uwalniał się ogniwo po ogniwie. Wraz z nim uwalniały się moje ręce, zaciśnięte na jego piersi. Łańcuch opadał bezustannie w niezgłębioną otchłań, gdzie była tylko ciemność i on, Matthew. W końcu rozwinął się na całą długość i wyobraziłam sobie, że jestem łódką zakotwiczoną do wampira. Czułam, że dopóki będę z nim połączona, nic mi nie będzie groziło pomimo manuskryptu, pomimo tego, że moje dłonie kryły w sobie dość elektrycznego napięcia, by uruchomić mikrofalową kuchnię, i pomimo fotografii.
Kiedy przestałam szlochać, Matthew się odsunął.
– Przyniosę ci trochę wody, a potem odpoczniesz – powiedział nieznoszącym sprzeciwu tonem. Po paru sekundach wrócił, niosąc szklankę wody i dwie małe pigułki.
– Połknij je od razu – polecił, podając mi pastylki razem z wodą.
– Co to jest?
– Środek uspokajający. – Jego poważna mina zachęciła mnie na tyle, że przełknęłam obie naraz i popiłam łykiem wody. – Noszę je przy sobie od czasu, jak mi powiedziałaś, że miewasz ataki panicznego strachu.
– Nie lubię brać środków uspokajających.
– Przeszłaś szok i masz we krwi za dużo adrenaliny. Potrzebujesz odpoczynku. – Matthew otulił mnie kołdrą, która utworzyła coś w rodzaju nieforemnego kokonu. Usiadł na łóżku, a potem zrzucił na podłogę buty i wyciągnął się, opierając plecy na poduszkach. Poczułam, że przyciąga do siebie moje owinięte w kołdrę ciało, i z moich ust wyrwało się westchnienie. Otoczył mnie lewą ręką, przytrzymując mocno. Pomimo kołdry moje ciało pasowało do niego doskonale.
Lekarstwo zaczęło rozchodzić się po moim układzie krwionośnym. Usypiałam już, gdy obudziłam się z wzdrygnięciem na dźwięk telefonu, który odezwał się w jego kieszeni.
– To nic, prawdopodobnie Marcus – powiedział, muskając ustami moje czoło. Moje tętno uspokoiło się. – Spróbuj odpocząć. Nie jesteś już sama.
Ciągle miałam przed oczami łańcuch, który mnie z nim łączył, czarownicę z wampirem.
Zasnęłam, wpatrując się w jego napięte i lśniące ogniwa.
Za oknami mieszkania Diany zapadł już mrok. Matthew wreszcie mógł zostawić ją samą. Z początku była niespokojna, ale w końcu zapadła w głęboki sen. Zauważył subtelne zmiany jej zapachu, w miarę jak ustępował wstrząs. Za każdym razem, gdy przypominał sobie Petera Knoxa i Gillian Chamberlain, ogarniała go zimna wściekłość.
Matthew nie pamiętał, kiedy był tak opiekuńczy względem innej osoby. Targały nim także inne emocje, których wolał sobie nie uświadamiać ani nie opatrywać nazwą.
Diana to czarownica, przypomniał sobie w duchu, patrząc na nią pogrążoną we śnie. Ona nie jest dla ciebie.
Im częściej powtarzał te słowa, tym mniej zdawały się znaczyć.
W końcu podniósł się ostrożnie i wyszedł z pokoju, pozostawiając lekko uchylone drzwi na wypadek, gdyby się poruszyła.
Gdy znalazł się sam w przedpokoju, dał wreszcie upust zimnej wściekłości, która kipiała w nim godzinami. Jej intensywność była porażająca. Wysunął skórzany rzemyk z wycięcia swetra pod szyją i dotknął wytartej gładkiej powierzchni srebrnej ampułki – trumny Łazarza. Tylko równy oddech Diany powstrzymywał go od zanurzenia się w nocne mroki, żeby zapolować na czarodzieja i czarownicę.
Dzwony Oksfordu wybiły ósmą. Znajome uprzykrzone piknięcie przypomniało mu o telefonie, którego nie odebrał. Wyjął komórkę z kieszeni i sprawdził wiadomości, wystukując szybko numery automatycznych systemów informujących o stanie zabezpieczeń w laboratoriach i w Old Lodge. W poczcie było kilka wiadomości od Marcusa.
Matthew zmarszczył brwi i nacisnął odpowiednią cyfrę, żeby je odsłuchać. Marcus nie popadał zbyt łatwo w podniecenie. Co go tak przypiliło?
– Cześć, Matthew. – Znajomy głos nie miał w sobie zwykłego figlarnego wdzięku. – Mam wyniki badań DNA Diany. Są… zdumiewające. Zadzwoń do mnie.
Nagranie jeszcze brzmiało, gdy wampir nacisnął palcem guzik telefonu. Przeczesał wolną ręką włosy, czekając na zgłoszenie Marcusa. Odezwał się już po pierwszym dzwonku.
– Och, Matthew! – W przywitaniu nie było ciepła, a jedynie uczucie ulgi. Od pozostawienia wiadomości upłynęło już kilka godzin. Marcus sprawdził nawet, czy Matthew nie przebywa w swoim ulubionym miejscu, w oksfordzkim Pitt Rivers Museum, gdzie można go było często zastać. Wampir dzielił tam swą uwagę między szkielet iguanodona a podobiznę Darwina. Miriam wypędziła go w końcu z laboratorium, poirytowana jego nieustannymi pytaniami o to, gdzie może być Matthew i z kim.
– Jest oczywiście z nią – stwierdziła Miriam pełnym dezaprobaty tonem. Było już późne popołudnie. – Bo gdzie mógł pójść? Jeśli nie zamierzasz już pracować, idź lepiej do domu i czekaj na telefon od niego. Przeszkadzasz mi tylko.
– Co pokazały te testy? – Matthew rzucił to pytanie przyciszonym głosem, ale można w nim było wyczuć wściekłość.
– Co się stało? – spytał pospiesznie Marcus.
Uwagę wampira przykuło zdjęcie leżące na podłodze łazienki obrazkiem do góry. Diana ściskała je w ręku tego popołudnia. Gdy mu się przyjrzał, jego oczy zwęziły się tak, że zamieniły się w dwie wąskie szczeliny.
– Gdzie jesteś? – spytał chrapliwym tonem.
– W domu – odparł z zakłopotaniem Marcus. Matthew podniósł zdjęcie z podłogi i ruszył śladem jego zapachu do miejsca, w którym widać było kartkę wsuniętą do połowy pod kanapę. Przeczytał wypisane na niej słowo i zaczerpnął ostro powietrza.
– Przynieś wyniki i mój paszport do New College. Mieszkanie Diany znajduje się na dziedzińcu ogrodowym, na najwyższym piętrze, klatka schodowa numer siedem.
Gdy dwadzieścia minut później Matthew otworzył drzwi, włosy stały mu dęba na głowie, a na jego twarzy malowała się dzika wściekłość. Młodszy wampir powstrzymał się z trudem, żeby nie cofnąć się o krok.
Marcus z największą ostrożnością wyciągnął przed siebie złożoną kartonową teczkę, z której wystawał brązowy paszport. Cały czas stał za drzwiami. Wolał nie wchodzić do mieszkania czarownicy bez pozwolenia szefa, przynajmniej nie w chwili, gdy Matthew był w takim stanie.
W końcu Matthew sięgnął po teczkę i usunął się na bok, żeby wpuścić Marcusa do środka.
Gdy szef przeglądał wyniki badań Diany, Marcus mu się przyglądał. Jego czuły nos rozpoznał stare drewno mebli i podniszczone tekstylia wraz z zapachem strachu czarownicy i wzburzenia wampira. Ta niecodzienna mieszanka różnych woni sprawiła, że uniosły mu się włosy na karku, a w gardle utkwił odruchowy pomruk.
Z biegiem lat Marcus nauczył się doceniać najlepsze cechy charakteru szefa – współczucie i cierpliwość okazywaną tym, których kochał. Znał też jego wady – głównie popędliwość. Matthew zwykle łatwo wpadał w gniew i był zdolny do straszliwych czynów. Ale gdy tylko go z siebie wyrzucił, znikał na całe miesiące, a nawet na lata, żeby dojść do ładu i pogodzić się z tym, co zrobił.
Jednak nigdy dotąd Marcus nie widział ojca w stanie tak niepohamowanej wściekłości, jak teraz.
Matthew Clairmont wszedł do życia Marcusa w 1777 roku i zmienił je na zawsze. Pojawił się na farmie Bennettów, idąc koło prowizorycznych sań, które wiozły rannego markiza de Lafayette z pola zażartej bitwy pod Brandywine. Matthew górował nad innymi mężczyznami i rzucał rozkazy wszystkim bez względu na stopień.
Nikt nie podawał jego rozkazów w wątpliwość, nawet Lafayette, który mimo ran cały czas rozmawiał i żartował z przyjacielem. Jednak dobry nastrój markiza nie wystarczał, aby Matthew powściągnął swój ostry język. Gdy Lafayette powiedział, że może zaczekać, aż zostaną opatrzeni ciężej ranni żołnierze, z ust Clairmonta popłynął potok francuszczyzny tak kolorowej i pełnej gróźb, że jego ludzie popatrzyli na niego ze strachem i markiz poddał się w milczeniu.
Читать дальше