– One są rzeczywiście lepsze na gorąco – zauważył. Z łatwością zgniótł palcami twardą skorupę i wydobył z niej miąższ. Mając wampira przy stole, nie musiałam nawet uwzględniać w zastawie dziadka do orzechów, który zwisał z krawędzi czary.
– A czym ja pachnę? – zapytałam, bawiąc się nóżką mojego kieliszka.
Przez chwilę wydawało się, że mi nie odpowie. Milczenie przeciągało się, ale w końcu skierował na mnie zamyślone spojrzenie. Zamknął oczy i zrobił głęboki wdech.
– Wydzielasz zapach wierzbowego soku. Rumianku zgniecionego stopą. – Pociągnął znowu nosem, a potem uśmiechnął się niewyraźnie i ze smutkiem. – Jest w tym też kapryfolium i opadłe liście dębu – powiedział cicho, wydychając powietrze – razem z kwitnącą leszczyną i pierwszym wiosennym narcyzem. I bardzo stare rzeczy: szanta, kadzidło, przywrotnik. Myślałem już, że zapomniałem te zapachy.
Jego oczy otworzyły się powoli i zajrzałam do ich szarych głębin, bojąc się odetchnąć i złamać urok, jaki rzuciły jego słowa.
– A co ze mną? – zapytał, spoglądając mi w oczy.
– Pachniesz cynamonem – odparłam z wahaniem. – I goździkami. Czasami wydaje mi się, że pachniesz goździkami ogrodowymi; nie tymi, które można kupić w kwiaciarniach, ale bardziej staromodnymi, które rosną w angielskich ogródkach.
– Goździki ogrodowe – powtórzył Matthew, marszcząc kąciki oczu w rozbawieniu. – Nieźle jak na czarownicę.
Sięgnęłam po kasztana. Trzymałam go w dłoniach, przerzucając z jednej do drugiej. Jego ciepło wędrowało wzdłuż moich nagle zziębniętych rąk.
Matthew oparł się znowu o oparcie krzesła, wodząc wzrokiem po mojej twarzy.
– Jak ustaliłaś, co podać dziś na kolację? – spytał, wskazując poziomki i orzechy, które zostały z posiłku.
– No cóż, to nie była magia. Bardzo mi pomogła katedra zoologii – wyjaśniłam.
Wydawał się przerażony, a potem ryknął śmiechem.
– Pytałaś katedrę zoologii, co podać mi na kolację?
– Niezupełnie – powiedziałam usprawiedliwiająco. – Znalazłam w Internecie przepisy na surowe dania, ale utknęłam po kupieniu mięsa. A tam powiedzieli mi, co jedzą szare wilki.
Matthew kręcił wciąż głową, ale uśmiechał się przy tym, toteż moje podenerwowanie ustąpiło.
– Dziękuję ci – odezwał się w końcu. – Już od bardzo dawna nikt nie przygotowywał mi jedzenia.
– Proszę bardzo. Najwięcej kłopotu miałam z winem.
Oczy Matthew się rozjaśniły.
– Jeśli mowa o winie – przypomniał sobie, wstając i składając swoją serwetkę – przyniosłem coś, żeby się napić po kolacji.
Poprosił mnie o przyniesienie z kuchni dwóch czystych kieliszków. Kiedy wróciłam, na stole stała stara lekko wykrzywiona butelka. Miała spłowiałą kremową nalepkę ze skromnym napisem i szlacheckim herbem. Matthew ostrożnie zagłębił korkociąg w korku, który był kruchy i poczerniały od starości.
Jego nozdrza rozszerzyły się, gdy go wyciągnął, a twarz przybrała wyraz, jaki mógłby mieć kot, któremu wpadł w łapy smakowity kanarek. Wino, które wyciekło z butelki, było gęste jak syrop i połyskiwało złotym odcieniem w świetle świec.
– Powąchaj – powiedział rozkazująco, wręczając mi kieliszek – i powiedz, co myślisz.
Pociągnęłam nosem i poczułam, że zapach zapiera mi dech.
– Pachnie karmelkami i poziomkami – oceniłam, zastanawiając się, czy coś żółtego może mieć zapach czerwonych owoców.
Matthew przyglądał mi się uważnie ciekawy mojej reakcji.
– Wypij łyk – zaproponował.
Słodki smak wina rozszedł się błyskawicznie po moich ustach. Poczułam na języku morelę i waniliowy krem, jaki robiły panie z kuchni. Łaskotał moje usta jeszcze bardzo długo po przełknięciu. Miałam wrażenie, że piję coś magicznego.
– Co to za wino? – spytałam w końcu, gdy jego smak zaczął się zacierać.
– Zostało zrobione z winogron zerwanych dawno, dawno temu. Tamto lato było gorące i słoneczne, a farmerzy martwili się, że mogą nadejść deszcze i zrujnować zbiory. Ale aura utrzymała się i zdążyli zebrać grona tuż przed załamaniem się pogody.
– Można smakować w nim światło słońca – orzekłam i zostałam nagrodzona kolejnym pięknym uśmiechem.
– W czasie zbiorów nad winnicami zajaśniała kometa. Astronomowie obserwowali ją przez lunety miesiącami, ale w październiku świeciła tak jasno, że można było niemal czytać w jej świetle. Robotnicy dojrzeli w niej znak, że te winogrona są błogosławione.
– Czy to było w roku 1986? Mówisz o komecie Halleya?
Matthew pokręcił głową.
– Nie. Był to rok 1811. – Wlepiłam zdumione spojrzenie w liczące prawie dwieście lat wino w moim kieliszku, obawiając się, że może wyparować na moich oczach. – Kometa Halleya pojawiła się też w 1759 i w 1835. – Nazwisko astronoma zabrzmiało w jego ustach jak „Hawleya”.
– Gdzie je zdobyłeś? – Winiarnia koło dworca kolejowego nie miała takich win.
– Kupiłem je od Antoine-Marie, gdy tylko powiedział mi, że zapowiada się nadzwyczajnie – odparł z rozbawieniem.
Odwróciłam butelkę i spojrzałam na kartkę. Chateau Yquem. Nawet ja słyszałam o takim zamku.
– I przechowywałeś je od tamtej pory – powiedziałam. Ten wampir w roku 1615 pił czekoladę w Paryżu i w 1536 otrzymał od Henryka VIII zezwolenie na budowę, więc w 1811 mógł oczywiście kupić wino. I nosił na piersi starą ampułkę, której rzemyk widać było na jego szyi. – Matthew – powiedziałam powoli, wypatrując na jego twarzy pierwszych śladów poirytowania. – Ile ty masz lat?
Zacisnął usta, ale jego głos zachował niefrasobliwość.
– Jestem starszy, niż można by pomyśleć, sądząc z mojego wyglądu.
– Wiem o tym – przyznałam, nie mogąc pohamować niecierpliwości.
– Dlaczego przywiązujesz taką wagę do mojego wieku?
– Jestem historyczką. Jeśli ktoś mi mówi, że pamięta wprowadzenie czekolady do Francji albo przelot komety w roku 1811, trudno mi nie okazać ciekawości, jakie inne wydarzenia mógł przeżyć. Żyłeś w roku 1536, a ja byłam w domu, który wtedy wybudowałeś. Znałeś Machiavellego? Przeżyłeś czarną zarazę? Uczęszczałeś na Uniwersytet Paryski, kiedy nauczał tam Abelard?
Matthew nie odpowiedział. Zaczęły mnie szczypać włosy na karku.
– Ta ampułka mówi, że byłeś kiedyś w Ziemi Świętej. Brałeś może udział w wyprawie krzyżowej? Widziałeś kometę Halleya, jak przelatywała nad Normandią w roku 1066?
Ciągle nic.
– Oglądałeś koronację Karola Wielkiego? Przeżyłeś upadek Kartaginy? Przeszkodziłeś Attyli w dotarciu do Rzymu?
Matthew uniósł wskazujący palec prawej dłoni.
– Który upadek Kartaginy?
– Sam mi powiedz!
– Do diabła z tobą, Hamishu Osborne – mruknął, zaciskając dłoń na obrusie.
Po raz drugi w ciągu dwóch dni Matthew zmagał się z problemem, co ma powiedzieć. Wlepił wzrok w świecę i powoli przeciągnął palec przez jej płomień. Wyskoczyły na nim jaskrawe czerwone bąble, które po chwili znikły bez śladu, ustępując miejsca białej chłodnej skórze. Na jego twarzy ani na chwilę nie pojawił się cień bólu.
– Przypuszczam, że moje ciało ma prawie trzydzieści siedem lat. Ale urodziłem się mniej więcej w czasie, gdy Chlodwig przeszedł na wiarę chrześcijańską. Zapamiętali to moi rodzice, bo inaczej nie miałbym o tym pojęcia. Nie zapisywało się wtedy w rejestrach dat urodzenia. Najlepiej przyjąć rok pięćsetny i przestać się tym kłopotać. – Rzucił mi krótkie spojrzenie i znowu skupił uwagę na świecach. – Jako wampir odrodziłem się w roku 537 i z wyjątkiem Attyli, który żył przede mną, dotknęłaś większości mniej lub bardziej istotnych wydarzeń, jakie miały miejsce w tysiącleciu między tamtą datą a rokiem, w którym wmurowałem zwornik w sklepienie mojego domu w Woodstock. Ponieważ jesteś historyczką, czuję się zobowiązany powiedzieć ci, że Machiavelli ani w części nie był tak imponującą postacią, jak wy wszyscy zdajecie się sądzić. Był to po prostu florencki polityk, do tego wcale nie taki znowu wybitny. – Do jego głosu zakradły się oznaki znużenia.
Читать дальше