Podniósł wzrok, unosząc brwi, najwyraźniej zaskoczony.
– O, doktor Bishop. Dzień dobry.
– Dzień dobry, profesorze. – Przyszło mi na myśl, że miał słuch wyostrzony niczym nietoperz i podsłuchał wszystko, co mówiono na jego temat przy wejściu do czytelni. Nie spojrzałam mu w oczy. Zaczęłam wykładać rzeczy, budując z pomocy biurowych małą fortyfikację między mną a wampirem. Clairmont przyglądał się, aż dojadę do końca mojego wyposażenia, a potem opuścił powieki, skupił się na nowo i wrócił do czytania.
Sięgnęłam po kabel komputera i znikłam pod stołem, żeby włożyć wtyczkę do gniazdka. Gdy się wyprostowałam, nadal czytał, ale zmuszał się też, żeby się nie uśmiechnąć.
– Z pewnością byłoby ci wygodniej w północnym końcu – mruknęłam pod nosem, szukając w papierach wykazu manuskryptów.
Clairmont podniósł wzrok, jego poszerzone źrenice przyciemniły nagle oczy.
– Nie przeszkadzam pani, doktor Bishop?
– Nie, skądże znowu – odpowiedziałam prędko, czując, że nagły ostry zapach goździków, który towarzyszył jego słowom, ściska mnie za gardło. – Ale jestem zdziwiona, że południowe oświetlenie wydaje się panu wygodne.
– Przecież nie wierzy pani we wszystko, o czym pani czyta, nieprawda? – Jedna z jego gęstych czarnych brwi uniosła się pytająco.
– Jeżeli pyta mnie pan, czy myślę, że stanie pan w płomieniach, gdy dosięgną pana promienie słońca, to odpowiem, że nie. – Wampiry nie wybuchają płomieniem pod wpływem słonecznego światła, nie mają też wcale długich kłów. Są to mity wymyślone przez ludzi. – Ale też nigdy nie spotkałam… kogoś takiego jak pan, kto lubiłby się pławić w świetle dnia.
Clairmont nie poruszył się, ale dałabym głowę, że z trudem powstrzymuje się od śmiechu.
– Doktor Bishop, jakie ma pani bezpośrednie doświadczenia z „kimś takim jak ja”?
Skąd on wie, że nie spotkałam dotychczas zbyt wielu wampirów? Wampiry mają niezwykłe zmysły i umiejętności, ale nie takie jak czytanie w myślach czy jasnowidzenie. Te ostatnie właściwe są czarodziejom i czarownicom, a z rzadka mogą się też objawić u demonów. Taki jest naturalny porządek rzeczy, a przynajmniej tak przedstawiła mi te sprawy ciotka, gdy byłam jeszcze dzieckiem i nie mogłam zasnąć ze strachu, że jakiś wampir ukradnie mi myśli i wyleci z nimi przez okno.
Przyjrzałam mu się uważnie.
– Nie sądzę, profesorze Clairmont, żeby lata doświadczeń mogły mi powiedzieć to, co chciałabym wiedzieć w tej chwili.
– Byłbym szczęśliwy, gdybym mógł odpowiedzieć na pani pytanie – odparł, zamykając książkę i odkładając ją na stół. Czekał z cierpliwością nauczyciela, który słucha krnąbrnego i niezbyt błyskotliwego ucznia.
– Co pana tu sprowadza?
Clairmont rozsiadł się na krześle, swobodnie opierając ręce na podłokietnikach.
– Chciałbym przejrzeć pisma doktora Needhama i zbadać ewolucję jego poglądów na morfogenezę.
– Morfogenezę?
– Zmiany zachodzące w komórkach embrionów, które powodują zróżnicowanie…
– Wiem, co to jest morfogeneza, panie profesorze. Nie o to pytam.
Jego usta drgnęły. W obronnym geście skrzyżowałam ręce na piersiach.
– Rozumiem. – Złożył czubkami swoje długie palce, nie odrywając łokci od oparcia. – Przyszedłem wczoraj wieczorem do Biblioteki Bodleya, żeby poprosić o kilka manuskryptów. Chciałem trochę się rozejrzeć… Rozumie pani, lubię zapoznać się z otoczeniem, a nieczęsto tu przesiaduję. Zobaczyłem panią na galerii. No i oczywiście byłem zupełnie zaskoczony tym, co ujrzałem później. – Jego usta drgnęły znowu.
Zaczerwieniłam się na myśl o tym, że przyłapał mnie na korzystaniu z moich magicznych talentów, żeby dosięgnąć tamtej książki. No i próbowałam nie dać się rozbroić użyciem przez niego staromodnego określenia „Biblioteka Bodleya”, ale nie całkiem mi się to udało.
Bądź ostrożna, Diano, ostrzegłam się w myśli. On próbuje cię oczarować.
– Więc pana zdaniem jest to zwykły zbieg okoliczności, który doprowadził do tego, że wampir i czarownica siedzą obok siebie i badają manuskrypty niczym zwykli czytelnicy?
– Nie sądzę, żeby ktoś, kto dobrze mi się przyjrzał, uznał mnie za zwykłego czytelnika. – I tak już cichy głos Clairmonta zniżył się do drwiącego szeptu. Wampir pochylił się do przodu. Jego jasna skóra znalazła się w promieniach światła i zdawała iskrzyć. – Ale z drugiej strony… tak, to jest zbieg okoliczności, co można łatwo wytłumaczyć.
– Myślałam, że naukowcy nie wierzą już w zbiegi okoliczności.
Clairmont roześmiał się cicho.
– Niektórzy muszą wierzyć w nie nadal.
Wampir w dalszym ciągu wpatrywał się we mnie, co było skrajnie denerwujące. Dziewczyna z obsługi podjechała do jego łokcia starym drewnianym wózkiem, na którego półkach ułożone były równo pudełka z manuskryptami. Wampir oderwał oczy od mojej twarzy.
– Dziękuję, Valerie. Miło, że o mnie pamiętałaś.
– Oczywiście, profesorze Clairmont – odparła Valerie, spoglądając na niego z zachwytem. Zaczerwieniła się oczarowana zwykłym podziękowaniem wampira. Prychnęłam cicho. – Proszę dać nam znać, gdyby potrzebował pan czegoś jeszcze – dodała, a potem wróciła do swojej wnęki koło wejścia.
Clairmont sięgnął po pierwsze pudełko, odwiązał długimi palcami tasiemki i spojrzał na mnie.
– Nie chciałbym odrywać pani od pracy.
Matthew Clairmont zyskał nade mną przewagę. Miałam dość kontaktów ze starszymi kolegami, żeby to rozpoznać i wiedzieć, że każda odpowiedź może tylko pogorszyć sprawę. Otworzyłam laptopa, nacisnęłam przycisk z większą siłą, niż było trzeba, i sięgnęłam po pierwszy z moich manuskryptów. Odwiązałam tasiemki i umieściłam oprawioną w skórę zawartość w kołysce naprzeciwko mnie.
Przez następne półtorej godziny czytałam pierwsze strony co najmniej trzydzieści razy. Zaczynałam od początku, przebiegając wzrokiem znajome linijki poematu przypisywanego George'owi Ripleyowi, który obiecywał wyjawienie tajemnic kamienia filozoficznego. Zważywszy na poranne niespodzianki, opisane w poemacie sposoby, jak uzyskać Zielonego Lwa, stworzyć Czarnego Smoka i wydobyć mistyczną krew z chemicznych składników, jawiły się jeszcze bardziej mgliście niż zazwyczaj.
Clairmont wykonał jednak mnóstwo pracy, pokrywając strony kremowego papieru szybkimi pociągnięciami długopisu firmy Montblanc Meisterstück. Co jakiś czas odwracał kartkę z szelestem, który prowokował mnie do jeszcze mocniejszego zaciśnięcia zębów, i zaczynał znowu.
Od czasu do czasu przez salę przechodził pan Johnson, żeby się upewnić, że nikt nie obchodzi się źle z księgami. Wampir nie przestawał pisać. Rzucałam im obu wściekłe spojrzenia.
Za kwadrans jedenasta poczułam znajome łaskotanie, gdy do Selden End wpadła Gillian Chamberlain. Ruszyła w moim kierunku, niewątpliwie po to, żeby mi opowiedzieć, jak wspaniale było na kolacji z okazji Mabon. Zobaczyła jednak wampira i upuściła plastikową torebkę pełną ołówków i kartek. Spojrzał na nią i nie oderwał wzroku, dopóki nie wycofała się do średniowiecznego skrzydła.
Dziesięć po jedenastej poczułam na szyi zdradliwy pocałunek. Był to wiecznie zakłopotany, uzależniony od kofeiny demon z czytelni muzycznej. Bezustannie obracał w palcach białe plastikowe słuchawki, potem odwinął je i zakręcił nimi w powietrzu. Zobaczył mnie, kiwnął głową w kierunku Clairmonta i usiadł przy jednym z komputerów na środku sali. Do ekranu monitora przylepiona była kartka z napisem: „Uszkodzony. Wezwano technika”. Demon pozostał tam przez kilka następnych godzin, oglądając się od czasu do czasu przez ramię i spoglądając na sufit, tak jakby próbował się domyślić, gdzie jest i jak się tu znalazł.
Читать дальше