Pod moimi stopami zachrzęścił żwir jednej ze ścieżek prowadzących do przystani. Machnęłam ręką bosmanowi Pete'owi, który kręcił się w pobliżu z narzędziami i pojemnikami ze smarem, próbując naprawić to, co studenci zepsuli w trakcie treningów. Zatrzymałam się koło siódmego hangaru i zrobiłam skłon, żeby pozbyć się kłucia w boku, a potem sięgnęłam po klucz leżący nad lampą przed drzwiami budynku.
W środku przywitały mnie stojaki z pomalowanymi na biało i żółto łodziami. Były tu długie ośmioosobowe łodzie dla czołowych męskich załóg, nieco smuklejsze łodzie osad żeńskich, i inne łódki niższej jakości i rozmiarów. Z dziobu błyszczącej, nowej łódki, która nie została jeszcze przygotowana do pływania, zwisała kartka z napisem: „Zabrania się zabierania»narzeczonej francuskiego porucznika«bez zezwolenia prezesa klubu wioślarskiego New College”. Nazwa łódki była świeżo wymalowana na burcie wiktoriańskimi literami, nadano ją na cześć absolwenta New College, który wymyślił tę postać.
W tylnej części hangaru, zawieszona na rzemiennych stropach na wysokości bioder, spoczywała łódka o szerokości niespełna trzydziestu centymetrów i długości przekraczającej siedem i pół metra. Niech Pan Bóg błogosławi Pete'a, pomyślałam. Zechciał zostawić jedynkę na podłodze hangaru. Na kartce leżącej na siedzeniu było napisane: „Trening studentów w następny poniedziałek. Łódź ma zostać umieszczona na stojakach”.
Zrzuciłam trampki, wybrałam dwa wiosła z zakrzywionymi piórami ze schowka przy drzwiach i zaniosłam je na przystań. A potem wróciłam po łódkę.
Położyłam delikatnie skif na wodzie i postawiłam jedną stopę na siedzeniu, żeby nie odpłynął, gdy wkładałam wiosła do dulek. Trzymając oba wiosła jedną ręka niczym parę trochę za dużych pałeczek do ryżu, ostrożnie weszłam do łodzi i odepchnęłam się lewą ręką od nabrzeża. Łódka wypłynęła na rzekę.
Wiosłowanie było dla mnie czymś w rodzaju religii, która składała się z szeregu rytuałów i ruchów powtarzanych dotąd, aż przechodziły w medytację. Rytuały rozpoczynały się z chwilą dotknięcia wyposażenia, ale ich prawdziwa magia brała się ze stopienia precyzji, rytmu i siły, jakich wymagało wiosłowanie. Od czasów studenckich dawało mi ono poczucie spokoju, jak nic innego.
Wiosła na zmianę zagłębiały się w wodzie i ślizgały po jej powierzchni. Ustaliłam tempo, odpychając się przy każdym pociągnięciu nogami i czując opór wody za każdym razem, gdy pióra cofały się i zagłębiały pod jej powierzchnię. Wiał zimny i ostry wiatr, który przeszywał całe ciało przy każdym pociągnięciu.
Gdy moje ruchy wpadły już jednostajny rytm, ogarnęło mnie wrażenie szybowania. W czasie tych błogich chwil czułam się zawieszona w czasie i przestrzeni, jakbym była jedynie pozbawionym ciężaru ciałem na poruszającej się rzece. Smukła mała łódka mknęła do przodu, ja kołysałam się w doskonałym unisono z nią i z wiosłami. Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się, wydarzenia tego dnia straciły wszelkie znaczenie.
Niebo pociemniało za moimi zamkniętymi powiekami, a buczące odgłosy ulicznego ruchu nad głową powiedziały mi, że przepłynęłam pod mostem Donnington. Wypłynęłam na światło po drugiej stronie, otworzyłam oczy i… poczułam na moim mostku chłodne dotknięcie wzroku wampira.
Na moście stała jakaś postać, długi płaszcz trzepotał koło jej kolan. Chociaż nie mogłam wyraźnie zobaczyć twarzy, wzrost i potężna sylwetka sugerowały, że to Matthew Clairmont. Znowu.
Rzuciłam przekleństwo i omal nie zgubiłam wiosła. W pobliżu była miejska przystań Oksfordu. Kusiło mnie, żeby wykonać niedozwolony manewr i przepłynąć rzekę tak, żebym mogła rąbnąć wampira w czubek jego pięknej głowy jakąkolwiek częścią wyposażenia łódki, która była pod ręką. Precyzując plan działania, dostrzegłam niską kobietę stojącą na nabrzeżu, ubraną w pochlapany farbą kombinezon. Paliła papierosa i rozmawiała przez komórkę.
Nie był to typowy widok dla oksfordzkiej przystani wioślarskiej.
Spojrzała w moją stronę, trącając wzrokiem mój naskórek. Demon. Skrzywiła się w wilczym uśmiechu i powiedziała coś do telefonu.
To było aż nazbyt dziwne. Najpierw Clairmont, a teraz tłum stworzeń, które pojawiają się wszędzie tam, gdzie on? Porzuciłam moje zamiary i rozładowałam zakłopotanie, wracając do wiosłowania.
Popłynęłam dalej, ale pogodny nastrój wyprawy wyparował bez śladu. Gdy zawracałam naprzeciwko pubu Isis Tavern, zauważyłam, że Clairmont stoi koło jednego ze stolików. Zdążył tu dotrzeć na piechotę od mostu Donnington, i to w krótszym czasie niż ja pokonałam ten dystans wyścigowym skifem.
Pociągnęłam mocno wiosłami, uniosłam je przeszło pół metra nad wodę jak skrzydła ogromnego ptaka, wśliznęłam się prosto do przystani tawerny i dobiłam do chwiejącego się drewnianego pomostu. Zanim zdążyłam wyjść z łodzi, Clairmont pokonał sześćdziesiąt metrów dzielącego nas trawnika. Pod jego ciężarem pływająca platforma zagłębiła się trochę w wodzie, a łódka zareagowała, kołysząc się.
– Co pan tu robi, u diabła? – spytałam. Przestąpiłam nad wiosłem i po chropowatych deskach ruszyłam do miejsca, w którym stał wampir. Moje płuca szalały z wysiłku, policzki miałam zaczerwienione. – Czy pan i pańscy przyjaciele uwzięliście się mnie śledzić?
– To nie są moi przyjaciele, doktor Bishop – odparł Clairmont, marszcząc brwi.
– Nie? Nie widziałam tylu wampirów, czarodziejów, czarownic i demonów w jednym miejscu od czasu, jak moja ciocia zaciągnęła mnie na letni pogański festiwal, kiedy miałam trzynaście lat. Jeśli to nie są pańscy przyjaciele, to dlaczego kręcą się stale koło pana? – Otarłam wierzchem dłoni czoło i odrzuciłam z twarzy mokre włosy.
– Dobry Boże – mruknął z niedowierzaniem wampir. – Te plotki są prawdziwe.
– Jakie plotki? – spytałam niecierpliwie.
– Myśli pani, że ja przyciągam te… stworzenia? – Głos Clairmonta ociekał pogardą i czymś, co brzmiało jak zaskoczenie. – Nie do wiary.
Podciągnęłam wełniany pulower do ramion i zdjęłam go. Wzrok Clairmonta prześliznął się po moich obojczykach, gołych ramionach i zjechał w dół do czubków moich palców u nóg. Czułam się niewygodnie obnażona w zwykłym wioślarskim stroju.
– Tak – odparłam ostro. – Mieszkałam w Oksfordzie. Wracam tu każdego roku. Jedyna rzecz, która jest w tym roku czymś nowym, to pan. Od czasu, jak się pan pokazał wczoraj wieczorem, wypchnięto mnie z mojego miejsca w bibliotece, gapią się na mnie wampiry i demony, a do tego straszą nieznajomi czarodzieje.
Clairmont uniósł nieco ręce, tak jakby chciał wziąć mnie za ramiona i potrząsnąć. Chociaż miałam prawie metr siedemdziesiąt wzrostu i w żadnym razie nie byłam niska, on był tak wysoki, że musiałam zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Zdając sobie aż nazbyt dobrze sprawę z togo, że ma nade mną przewagę pod względem wzrostu i siły, zrobiłam krok do tyłu i skrzyżowałam ręce, przybierając postawę pewnego siebie naukowca.
– Doktor Bishop, ich nie interesuje moja osoba. Interesują się panią.
– Dlaczego? Czego mogą ode mnie chcieć?
– Naprawdę nie wie pani, dlaczego nie odstępują pani na krok wszystkie demony, czarownice, czarownicy i wampiry środkowej Anglii? – Wampir wypowiedział to z odcieniem niedowierzania, mając przy tym taką minę, jakby widział mnie po raz pierwszy.
– Nie mam pojęcia – odparłam, spoglądając na dwóch mężczyzn popijających popołudniowe piwo przy pobliskim stoliku. Na szczęście byli zajęci własną rozmową. – Nie robię w Oksfordzie nic oprócz czytania starych manuskryptów, wiosłowania po rzece, przygotowywania odczytu i zajmowania się swoimi sprawami. To jest to, co zawsze tu robiłam. Nie ma powodu, żebym stała się przedmiotem aż takiego zainteresowania jakichkolwiek istot.
Читать дальше