Wyszczotkowałam zęby i wciągnęłam dżinsy, świeżą białą bluzkę i czarny żakiet. Ubranie to składało się na mój zwykły strój, dziś jednak nie było mi w nim wygodnie. Wydawało mi się, że mnie ogranicza, i czułam się w nim skrępowana. Obciągnęłam żakiet, żeby zobaczyć, czy nie dopasuje się lepiej do mojej sylwetki, ale nie można było oczekiwać zbyt wiele od czegoś, co miało nie najlepszy krój.
Spojrzałam w lustro, ujrzałam w nim wpatrującą się we mnie moją matkę. Nie pamiętałam już, od kiedy zaczęłam tak mocno ją przypominać. Może to się stało w college'u?
Nikt nie zwrócił na to uwagi, do chwili gdy – będąc studentką pierwszego roku – przyjechałam do domu w czasie przerwy na Święto Dziękczynienia. Od tego czasu stwierdzenie, że przypominam matkę, było zawsze pierwszą uwagą, jaką dzielili się ze mną ludzie, którzy znali Rebeccę Bishop.
Dzisiejsza kontrola w lustrze pokazała też, że mam bladą cerę od niewyspania. Na jej tle jeszcze wyraźniej widać było piegi, które odziedziczyłam po ojcu, a z powodu sinych kółek pod oczami one same wydawały się jaśniejsze niż zwykle. Zmęczenie wydłużyło mi też nos i wysunęło podbródek. Przyszedł mi na myśl nieskazitelny wygląd profesora Clairmonta i zadałam sobie pytanie, jak też on może wyglądać z samego rana. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie tak samo nienagannie, jak wczoraj wieczorem – po prostu nieludzko. Skrzywiłam się z niesmakiem.
W drodze do drzwi zatrzymałam się i rozejrzałam po mieszkaniu. Coś mnie nurtowało, tak jakbym o czymś zapomniała. Coś ważnego, niedającego spokoju. Poczułam niepokój, który sięgnął żołądka, ścisnął go i ustąpił. Sprawdziłam notatnik i stertę listów na stole, aż w końcu przypisałam to uczucie temu, że nic nie jadłam i jestem głodna.
Ruszyłam w dół po schodach. Kiedy mijałam studencką kuchnię, uprzejme panie zaofiarowały mi grzankę. Pamiętały mnie z czasów, gdy byłam jeszcze przed dyplomem, i nadal, gdy tylko wyglądałam na zestresowaną, próbowały wmusić we mnie krem z jaj i mleka czy szarlotkę.
Obracając w ustach grzankę i ślizgając się po kocich łbach New College Lane, doszłam do wniosku, że to, co wydarzyło się wczoraj wieczorem, było snem. Włosy kołysały mi się na kołnierzu, w rześkim powietrzu unosił się obłoczek mojego oddechu. Oksford jest kwintesencją normalności rankiem, kiedy dostawcze ciężarówki podjeżdżają pod kuchnie college'ów, zewsząd dochodzą zapachy przypalonej kawy, chodniki są wilgotne, a przez mgłę przeciskają się ukośnie jaskrawe promyki słońca. To nie jest miejsce, które mogłoby dać schronienie wampirom.
Gdy dotarłam do biblioteki, portier w niebieskiej marynarce długo oglądał moją legitymację, tak jakby nie widział mnie nigdy przedtem i podejrzewał, że mogę być mistrzynią w wykradaniu książek. W końcu wpuścił mnie do środka. Włożyłam torbę do jednej z przegródek przy drzwiach, wyjąwszy z niej przedtem portfel, laptop i notes, a potem ruszyłam krętymi drewnianymi schodami na drugie piętro.
Zapach biblioteki zawsze podnosił mnie na duchu. Była to szczególna kombinacja woni wydzielanych przez stare kamienne mury, kurz, korniki i papier wytwarzany jak należy – ze szmat. Przez okna na podestach klatki schodowej wpadało słońce, podświetlając drobiny pyłu unoszące się w powietrzu i rzucając smugi światła na wiekowe ściany. W jego promieniach widać było poskręcane ogłoszenia o wykładach w poprzednim semestrze. Niebawem miały się pojawić nowe, gdy za kilka dni otworzą się śluzy i korytarze zaleje fala studentów, żeby naruszyć spokój miasta.
Mrucząc do siebie pod nosem, kiwnęłam głową w stronę popiersi Thomasa Bodleya i króla Karola I, stojących po obu stronach sklepionego wejścia do czytelni księcia Humfreya, i przecisnęłam się przez bramkę do kontuaru.
– Będziemy musieli posadzić go dzisiaj w Selden End – mówił właśnie kierownik z odcieniem lekkiego rozdrażnienia w głosie.
Czytelnia była otwarta dopiero od kilku minut, ale pan Johnson i jego ludzie byli w stanie pełnego podniecenia. Widywałam ten rodzaj zachowania już wcześniej, ale tylko wtedy, gdy oczekiwano wizyty najsłynniejszych uczonych.
– Złożył już zamówienie i czeka tam przy stole. – Nieznajoma, wczorajsza dyżurna rzuciła mi groźne spojrzenie i wskazała brodą stertę ksiąg, którą miała w rękach. – Te też są dla niego. Kazał przenieść je z nowej czytelni.
W nowej czytelni Biblioteki Bodlejańskiej przechowywano książki odnoszące się do Azji Wschodniej. Nie była to moja dziedzina, toteż prędko przestałam się im przyglądać.
– Zanieś mu je i powiedz, że manuskrypty dostarczymy za godzinę. – Wracając do swego biura, kierownik miał zakłopotaną minę.
Gdy zbliżyłam się do kontuaru, Sean przewrócił oczami.
– Witaj, Diano. Życzysz sobie manuskrypty, które odłożyłaś?
– Dzięki – szepnęłam, myśląc z przyjemnością o czekającym na mnie stosie ksiąg. – Gorący dzień, co?
– Najwyraźniej – rzucił krótko, a potem zniknął w zamkniętej wnęce, w której przechowywano manuskrypty przez noc. Po chwili wrócił ze stosem moich skarbów. – Proszę. Numer miejsca?
– A cztery. – Moje stałe miejsce w najdalszym, południowo-wschodnim zakątku Selden End, gdzie było najlepsze dzienne oświetlenie.
W moim kierunku szedł spiesznie pan Johnson.
– Ach, doktor Bishop, posadziliśmy na A trzy profesora Clairmonta. Może woli pani usiąść przy A jeden albo A sześć? – Przestąpił nerwowo z nogi na nogę i poprawił okulary, spoglądając na mnie przez grube szkła.
– Profesora Clairmonta? – Wytrzeszczyłam na niego szeroko otwarte oczy.
– Tak. Pracuje nad pismami Needhama i prosił o dobre światło i miejsce, żeby je rozłożyć.
– Josepha Needhama, historyka, który badał naukę chińską? – Poczułam, że krew zaczyna mi wrzeć gdzieś w okolicach splotu słonecznego.
– Tak. Oczywiście, on był także biochemikiem, stąd zainteresowanie profesora Clairmonta – wyjaśnił pan Johnson, przybierając na chwilę jeszcze bardziej podnieconą minę. – Zechce pani usiąść przy A jeden?
– Wezmę A sześć. – Myśl, że będę siedzieć obok wampira, choćby nawet oddzielona od niego pustym miejscem, głęboko mnie niepokoiła. Ale nie do pomyślenia było zajęcie miejsca naprzeciwko niego, przy A cztery. Czy potrafiłabym się skupić, zastanawiając się, co oglądają te jego dziwne oczy? Gdyby stoły w skrzydle średniowiecznym były wygodniejsze, usiadłabym pod jedną z chimer, które strzegły wąskich okien i wywoływały przesadną dezaprobatę Gillian Chamberlain.
– Och, to wspaniale. Dziękuję pani za okazanie zrozumienia. – Pan Johnson westchnął z ulgą.
Wchodząc do jasno oświetlonego Selden End, zmrużyłam oczy. Clairmont wyglądał nieskazitelnie, wydawał się wypoczęty, a jego blada cera kontrastowała z ciemnymi włosami. Tym razem miał na sobie rozpięty pod szyją szary sweter w zielone cętki, którego kołnierz odstawał lekko z tyłu. Rzuciwszy okiem pod stół, odkryłam ciemnoszare spodnie, dopasowane do nich skarpetki i czarne buty, które z pewnością kosztowały więcej niż cała garderoba przeciętnego akademika.
Powróciło uczucie niepokoju. Co Clairmont robi w tej czytelni? Dlaczego nie przebywa w swoim laboratorium?
Nie starając się tłumić kroków, ruszyłam w kierunku wampira. Clairmont siedział ukosem do mnie przy drugim końcu rzędu stołów. Najwyraźniej był nieświadomy, że się zbliżam, czytał. Złożyłam plastikowy futerał z laptopem i manuskrypty na miejscu oznaczonym jako A pięć, wyznaczając zewnętrzne granice mojego terytorium.
Читать дальше