– Niech pani pomyśli, Diano – powiedział z naciskiem Clairmont. Dźwięk mego imienia w jego ustach sprawił, że obleciała mnie fala czegoś, co jednak nie było strachem. – Co pani czytała ostatnio?
Przymknął swoje dziwne oczy, ale przedtem dojrzałam w nich coś, co przypominało niezaspokojone pragnienie.
Moje ciotki ostrzegły mnie, że Matthew Clairmont czegoś chce. Miały słuszność.
Wampir wlepił we mnie znowu spojrzenie dziwnych, czarnych źrenic otoczonych szarym pierścieniem.
– Chodzą za panią, ponieważ uważają, że znalazła pani coś, co zaginęło wiele lat temu – wyjaśnił z ociąganiem. – Chcą to odzyskać i myślą, że pani im to umożliwi.
Przerzuciłam w myśli manuskrypty, które badałam w ostatnich kilku dniach. Serce we mnie zamarło. Tylko jeden z nich mógł być powodem całej tej uwagi.
– Jeżeli nie są pana przyjaciółmi, to skąd pan wie, czego chcą?
– Do moich uszu dochodzą różne rzeczy, doktor Bishop. Mam bardzo dobry słuch – powiedział spokojnie, wracając do swego zwykłego sztywnego zachowania. – Jestem też dobrym obserwatorem. Podczas sobotniego koncertu dwie czarownice rozmawiały o pewnej znajomej, amerykańskiej czarownicy. Otóż znalazła ona w Bibliotece Bodlejańskiej księgę, którą uważano za zaginioną. Od tego czasu zauważyłem w Oksfordzie wiele nowych twarzy. I ich obecność mnie niepokoi.
– Ma to związek ze świętem Mabon. Obchody tłumaczą, dlaczego tyle czarownic znalazło się w Oksfordzie. – Starałam się mówić równie spokojnie jak on, chociaż nie odpowiedział mi na moje ostatnie pytanie.
Clairmont pokręcił głową, uśmiechając się drwiąco.
– Nie, nie chodzi o zrównanie dnia z nocą, tylko o manuskrypt.
– Co pan wie o manuskrypcie Ashmole'a 782 ? – spytałam przyciszonym głosem.
– Mniej niż pani – odparł, mrużąc oczy, które zamieniły się teraz w wąską szczelinę. Sprawiło to, że jeszcze bardziej przypominał wielką, śmiertelnie groźną bestię. – Nigdy go nie widziałem. A pani miała go w rękach. Gdzie on jest, doktór Bishop? Nie była pani tak nieostrożna, żeby zostawiać go w swoim mieszkaniu?
Osłupiałam.
– Myśli pan, że go ukradłam? Z Biblioteki Bodlejańskiej? Jak pan może sugerować coś podobnego!
– Nie korzystała pani z niego w poniedziałek po południu – odparł. – I nie było go na pani stole także dzisiaj.
– Jest pan bardzo spostrzegawczy – zauważyłam uszczypliwie – jeśli zdołał pan to zaobserwować ze swojego miejsca. Jeżeli chce pan wiedzieć, to zwróciłam go w piątek. – Przyszło mi mimochodem na myśl, że mógł przeszukać rzeczy na moim stole. – Co jest aż tak szczególnego w tym manuskrypcie, że skłania pana do wtykania nosa w moje sprawy?
Zamrugał lekko, ale moją radość, że przyłapałam go na robieniu czegoś niestosownego, stępiło trochę ukłucie strachu przed wampirem, który śledził mnie z tak bliska i w tak oczywisty sposób.
– Czysta ciekawość – odparł, szczerząc zęby w uśmiechu. Sarah nie okłamała mnie, wampiry rzeczywiście nie mają długich kłów.
– Nie myśli pan chyba, że w to uwierzę?
– Nie obchodzi mnie, w co pani wierzy, doktor Bishop. Ale powinna się pani pilnować. Te stworzenia są groźne. A jeśli odkryją, z jak wyjątkową czarownicą mają do czynienia? – rzekł, kręcąc głową.
– Co pan ma na myśli? – Cała krew odpłynęła z mojego mózgu. Zakręciło mi się w głowie.
– W tych czasach nie zdarza się zbyt często, żeby jakaś czarownica miała w sobie aż tak wielki… hm… potencjał mocy. – Głos Clairmonta ściszył się do pomruku, który wibrował w głębi jego gardła. – Nie wszyscy są w stanie go zauważyć… ale ja… ja… go dostrzegam. Emanuje nim pani w chwilach koncentracji. A także kiedy jest pani zła. Demony z biblioteki z pewnością prędko to wyczują, jeśli już tego nie zrobiły.
– Dziękuję za ostrzeżenie. Ale nie potrzebuję pana pomocy. – Zaczęłam się szykować do odejścia, ale Clairmont błyskawicznie chwycił mnie za ramię, zatrzymując w miejscu.
– Niech pani nie będzie taka pewna siebie. Ostrożność nie zawadzi. Proszę się pilnować. – Zawahał się, jego twarz utraciła na moment doskonałość rysów, jakby z czymś się zmagał. – Zwłaszcza wtedy, gdy znowu wejdzie pani w drogę ten czarodziej.
Wlepiłam wzrok w jego rękę na moim ramieniu. Clairmont puścił mnie. Jego powieki opadły znowu, zasłaniając oczy.
W drodze powrotnej wiosłowałam powoli i równo, ale jednostajne ruchy nie zdołały rozładować zakłopotania i zaniepokojenia. Co jakiś czas na ścieżce wzdłuż rzeki pojawiały się szare plamy, ale nie zauważyłam nic szczególnego, oprócz ludzi wracających rowerami z pracy i bardzo zwyczajnie wyglądającej kobiety, która spacerowała z psem.
Zwróciłam sprzęt i, zamknąwszy hangar, ruszyłam równym truchtem nadrzeczną ścieżką.
Matthew Clairmont stał po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko hangaru uniwersyteckiego klubu wioślarskiego.
Przyspieszyłam biegu, ale kiedy obejrzałam się przez ramię, już go nie było.
Po kolacji usiadłam w saloniku na kanapie obok uśpionego kominka i włączyłam laptopa. Dlaczego naukowiec kalibru Clairmonta chciał zobaczyć alchemiczny manuskrypt, w dodatku pozostający pod jakimś urokiem, i to tak bardzo, że siedział przez cały dzień w Bibliotece Bodlejańskiej tuż obok czarownicy i czytał przestarzałe uwagi dotyczące morfogenezy? Jego wizytówka tkwiła w jednej z kieszonek torby. Wyjęłam ją i oparłam o ekran.
Materiały, jakie znalazłam w Internecie, były dość obiecujące. Oprócz artykułu na temat tajemniczego morderstwa i nieuniknionych sensacji z życia towarzyskiego, było też kilka linków biograficznych: strona jego wydziału, artykuł w Wikipedii oraz odesłania do obecnych członków Towarzystwa Królewskiego.
Otworzyłam stronę wydziału i prychnęłam. Okazało się, że Matthew Clairmont należy do tych naukowców, którzy nie umieszczają w sieci żadnych informacji na swój temat, nawet dotyczących kariery akademickiej. Każdy, kto otworzył stronę uniwersytetu Yale, mógł zdobyć informację o kontaktach i kompletne życiorysy wszystkich, praktycznie rzecz biorąc, pracowników naukowych. Najwyraźniej Oksford miał inne podejście do prywatności. Nic dziwnego, że wampir wykładał właśnie tu.
Nie znalazłam niczego na temat pracy Clairmonta w klinice, chociaż na jego wizytówce widniała informacja, że jest tam zatrudniony. Wpisałam do wyszukiwarki słowa „John Radcliffe, Wydział Neurologii” i zostałam odesłana do ogólnego przeglądu usług wydziału. Nie było najmniejszej wzmianki o żadnym lekarzu, a tylko długa lista tematów badawczych. Wpisując cierpliwie terminy anatomiczne, znalazłam w końcu jego nazwisko na stronie poświęconej „płatowi czołowemu mózgu”, chociaż bez żadnych informacji dodatkowych.
Artykuł w Wikipedii okazał się zupełnie bezużyteczny, nie lepsza była też witryna Towarzystwa Królewskiego. Aby dotrzeć do czegoś pomocnego, co zaznaczono na stronie głównej, trzeba było wystukać odpowiednie hasła. Niestety nie dopisało mi szczęście, gdy próbowałam się domyślić, jaką nazwą użytkownika i jakim hasłem mógł się posłużyć Clairmont. Po sześciu nieudanych próbach nie otrzymałam dostępu absolutnie do niczego.
Sfrustrowana wpisałam słowa „czasopisma naukowe”, dodałam nazwisko wampira i kliknęłam przycisk „szukaj”.
– Nareszcie. – Odetchnęłam z zadowoleniem i oparłam się wygodniej.
Matthew Clairmont był wprawdzie niemal nieobecny w Internecie, ale z pewnością udzielał się aktywnie na polu literatury naukowej. Kliknęłam pole chronologicznego sortowania wyników i otrzymałam uporządkowany przegląd jego intelektualnego dorobku.
Читать дальше