Obecnie matka Bena przebywa w domu starców, ale wtedy, przed laty, mieszkała w tym samym domu w New Canaan, w którym Ben z siostrami spędził dzieciństwo i młodość. Było to wielkie, zakończone szczytami domostwo na obrzeżach miasta, zbudowane w stylu wiktoriańskim prawdopodobnie w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, pełne korytarzyków, spiżarni, schodów i różnych dziwnych przejść. Wewnątrz panował półmrok; salon zawalony był stosami książek, gazet, czasopism. W owym czasie pani Sachs musiała się już zbliżać do siedemdziesiątki, ale nie miała w sobie nic ze staruszki. Przez wiele lat pracowała w opiece społecznej, pomagając mieszkańcom ubogich dzielnic Bridgeport. Nie wątpię, że jako kobieta szczera, bezpośrednia, o zdecydowanych poglądach i rubasznym, zwariowanym poczuciu humoru świetnie się nadawała do takiej pracy. Wiele spraw traktowała z przymrużeniem oka, nie była sentymentalna, nie sprawiała też wrażenia osoby skorej do awantur, lecz ilekroć rozmowa schodziła na tematy polityczne (co się często zdarzało tamtego dnia), natychmiast demonstrowała swój cięty język. Jej wypowiedzi były barwne i soczyste; kiedy w pewnym momencie oświadczyła, że skazani współpracownicy Nixona „to faceci, co składają gacie w kancik, zanim kładą się spać”, jedna z jej córek zerknęła na mnie speszona, jakby chciała przeprosić za mało taktowne zachowanie matki. Niepotrzebnie się martwiła. Od pierwszej chwili czułem instynktowną sympatię do pani Sachs. Była to wspaniała, dzielna kobieta, która mimo siedemdziesiątki na karku nadal lubiła stawiać się światu i śmiać się zarówno z siebie, jak i ze wszystkich wkoło, nie wyłączając swoich dzieci i wnuków. Wkrótce po moim przyjeździe do New Canaan zdradziła mi, że jest okropną kucharką i dlatego córkom zleciła przygotowanie świątecznego obiadu. Po czym przysunęła się bliżej i szepnęła mi na ucho, że córki też mają po dwie lewe ręce, jeśli chodzi o gotowanie. Bądź co bądź wszystkiego nauczyły się od niej, rzekła, a jak się ma za nauczycielkę nierozgarniętą fajtłapę, to czego się można spodziewać po uczniach?
Posiłek faktycznie był koszmarny, ale ledwo to ktokolwiek zauważył. Tego dnia przy stole siedziało mnóstwo ludzi, w tym piątka dzieci poniżej dziesięciu lat, które robiły taki raban, że uszy odpadały. W sumie byliśmy bardziej zajęci gadaniem niż jedzeniem.
Muszę przyznać, że rodzina Sachsa to hałaśliwa gromadka. Jego siostry z mężami zjechały z różnych części Stanów, a ponieważ większość rodziny od dawna się nie widziała, wkrótce wszyscy przy stole szwargotali naraz, usiłując się nawzajem przekrzyczeć. Zazwyczaj toczyło się z pięć konwersacji w tym samym czasie, ale niekoniecznie między osobami siedzącymi koło siebie, toteż rozmowy często się krzyżowały, rozmówcy się wymieniali, przerywali innym wtrącając swoje trzy grosze, więc ogólne wrażenie było takie, że wszyscy jednocześnie uczestniczą we wszystkich rozmowach, opowiadają o sobie, o swoim życiu, a także podsłuchują, co mówią inni. Jeśli się do tego doda, że co rusz dzieci głośno domagały się uwagi, że ciągłe któraś z sióstr wstawała od stołu, wnosiła kolejne dania, zabierała puste półmiski, że tu ktoś nalewał wino, tam ktoś upuszczał talerz, ktoś inny przewracał kieliszek, a sąsiad obok wylewał sos na obrus, wtedy mamy pełny obraz sytuacji – obraz posiłku, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał barwny, pośpiesznie zaimprowizowany wodewil.
Była to sympatyczna rodzina składająca się z indywidualistów, ludzi, którzy lubią sobie pożartować i darzą się sympatią, lecz nie trzymają się kurczowo wspomnień ze wspólnej przeszłości. Czułem się pokrzepiony na duchu, widząc brak wzajemnych animozji, urazów z dzieciństwa czy zadawnionych pretensji, a jednak wyraźnie wyczuwałem, że w przeciwieństwie do innych wielodzietnych rodzin, którym się w życiu powiodło, nie łączy ich zbyt silna więź. Wiem, że Sachs kochał swoje siostry, ale chyba kochał je bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby serca, i nie wydaje mi się, aby w swoim dorosłym życiu miał z nimi wiele do czynienia. Może wynikało to stąd, że był jedynym chłopcem w rodzinie? W każdym razie ilekroć podczas tego długiego popołudnia i wieczoru spojrzałem w jego kierunku, rozmawiał albo z matką, albo z żoną, i większe zainteresowanie przejawiał moim synkiem Davidem niż którymkolwiek ze swoich siostrzeńców czy siostrzenic. Czyniąc te spostrzeżenia, wcale nie staram się nic udowodnić. Może się myliłem, może źle odczytałem jego zachowanie, bądź co bądź tylko raz widziałem go w gronie rodzinnym, ale faktem jest, że tamtego dnia Sachs sprawiał wrażenie samotnika trzymającego się trochę na uboczu. Niby od nikogo nie stronił, ale chwilami zdawało mi się, że czuje się nieswojo wśród członków swojej rodziny i że najchętniej wróciłby do własnego domu.
Ze strzępów informacji, które posiadam, domyślam się, że Ben miał normalne, typowe dzieciństwo. W szkole nie zdobywał celujących ocen i jeśli w czymkolwiek celował, to w płataniu wszystkim figli. Podobno bez cienia lęku stawiał czoło pedagogom; jak twierdził, lata pomiędzy szóstym a dwunastym rokiem życia spędził niezwykle twórczo i pracowicie, oddając się działalności wywrotowej. Konstruował pułapki, przyklejał nauczycielom do pleców kartki z napisem „Kopnij mnie”, odpalał petardy w koszach na śmieci w stołówce. Setki godzin przesiedział za karę w gabinecie dyrektora, ale tak wielką odczuwał satysfakcję po każdej udanej akcji, że wcale mu te kary nie przeszkadzały. Inni chłopcy podziwiali jego odwagę i pomysłowość; chyba właśnie z chęci zaimponowania kolegom nieustannie podejmował ryzyko. Widziałem kilka fotografii Sachsa z tego okresu i nie da się ukryć, że był wyjątkowo brzydkim kaczątkiem, prawdziwym niezgrabiaszem: długi, chudy, o wielkich uszach, wystających zębach i krzywym, gapiowatym uśmiechu. Potencjalnie stanowił wprost idealny obiekt żartów i kpin. Jeśli zdołał uniknąć szyderstw ze strony rówieśników, to tylko dzięki temu, że starał się być od nich bardziej nieustraszony. Na pewno nie była to łatwa i przyjemna rola, ale opanował ją do perfekcji; nikt nie mógł się z nim równać.
A potem za pomocą specjalnego aparatu wyprostowano mu krzywe zęby, chude ciało nabrało masy, zaś ruchy rąk i nóg stały się bardziej skoordynowane. Wkraczając w wiek dojrzewania, mój przyjaciel zaczął powoli przypominać człowieka, jakiego poznałem kilkanaście lat później. Wysoki wzrost pomagał mu osiągać niezłe wyniki w sporcie. Mając trzynaście czy czternaście lat Sachs zaczął grać w koszykówkę; wkrótce okazało się, że jest bardzo obiecującym zawodnikiem. Skończyły się figle i błazenada. Chociaż stopnie w szkole pozostawiały wiele do życzenia (był, jak sam się przyznawał, patentowanym leniem i nie zależało mu na dobrych ocenach), Ben cały wolny czas przeznaczał na czytanie; już wtedy w jego głowie zrodziła się myśl, że w przyszłości będzie pisarzem. Jego pierwsze utwory podobno były straszne – „romantyczno-absurdalne babranie się we własnej duszy”, powiedział kiedyś; tych marnych opowiadanek i wierszy nigdy nikomu nie pokazał. Ale nie zrezygnował, pisał dalej. O tym, jak poważnie traktował to zajęcie, najlepiej świadczy fakt, że w wieku siedemnastu lat kupił fajkę, bo uważał, że fajka stanowi atrybut prawdziwego pisarza. W ostatniej klasie szkoły średniej codziennie wieczorem zasiadał przy biurku, z piórem w jednej ręce, z fajką w drugiej, wypełniając pokój dymem.
Opowieści te słyszałem od Sachsa. W swoim czasie pomogły mi lepiej zrozumieć, jaki mój przyjaciel był w młodości, zanim go poznałem, ale gdy je teraz spisuję, mam duże wątpliwości, czy do końca są prawdziwe. Ważną cechą charakteru Sachsa było dyskredytowanie własnych osiągnięć; często drwił z samego siebie. Zwłaszcza kiedy mówił o przeszłości, lubił przedstawiać się w niepochlebnych barwach. W swoich opowieściach zawsze był tępym smarkaczem, pompatycznym durniem, nieznośnym łobuziakiem, głupim niezdarą. Może chciał, żebym go takim widział, a może nabijanie mnie w butelkę po prostu sprawiało mu jakąś dziwną, perwersyjną radość. Bo tylko człowiek obdarzony dużą pewnością siebie potrafi żartować na własny temat, a rzadko się zdarza, aby ktoś taki był przygłupem czy fajtłapą.
Читать дальше