– Mylą ci się dwa pojęcia. Ben. Istnieje kolosalna różnica między myślą a czynem, między chceniem a robieniem. Musimy brać na to poprawkę, bo inaczej wszyscy zwariujemy.
– Wiem, ale nie o tym mówię. Zdumiewa mnie to, że nagle zapragnąłem czegoś, o czym chwilę wcześniej nawet nie myślałem. To nie jest sprawa wierności czy niewierności, lecz samopoznania. Z przerażeniem odkryłem, że potrafię sam siebie oszukiwać. Pół biedy, gdybym w trakcie przestał, ale ja dalej flirtowałem, nawet gdy zrozumiałem, do czego to wszystko zmierza.
– No właśnie: flirtowałeś. I tylko to się liczy. Przecież jej nie dotykałeś…
– Nie, nie dotykałem. Ale robiłem co mogłem, żeby ona mnie dotknęła. Moim zdaniem, to znacznie gorsze. Okłamywałem sam siebie. Jak dobry skaut trzymałem się litery prawa, ale już duch prawa w ogóle mnie nie interesował. I dlatego spadłem ze schodów przeciwpożarowych. To nie był wypadek, Peter. Ja sam to spowodowałem. Zachowałem się jak tchórz i musiałem ponieść zasłużoną karę.
– Chcesz powiedzieć, że skoczyłeś? – spytałem.
– Nie, to nie takie proste. Podjąłem ryzyko, głupie ryzyko. Zrobiłem coś kretyńskiego, bo wstydziłem się przyznać przed samym sobą, że chcę dotknąć nogi Marii Turner. Człowiek, który posuwa się do takich granic samozakłamania, zasługuje na wszystko, co go spotyka.
Dlatego zabrał Marię na schody przeciwpożarowe. Z jednej strony zmiana miejsca umożliwiała wybrnięcie z niezręcznej sytuacji, jaka się między nimi wytworzyła, a z drugiej strony była wstępem do zmyślnego planu, sprytnym fortelem, dzięki któremu mógłby ocierać się o ciało Marii Turner, nie tracąc przy tym honoru. I właśnie to go tak przejęło grozą: nie sam fakt pożądania obcej kobiety, lecz obłudne wyparcie się żądzy po to, aby móc ją zaspokoić. Na zewnątrz – ciągnął swoją opowieść Sachs – panował istny chaos. Wiwatujące tłumy, wybuchające sztuczne ognie, ciągły huk, od którego aż dudniło w uszach. Przez chwilę stali na podeście, obserwując fajerwerki rozjaśniające niebo, po czym Ben przystąpił do pierwszej części swojego planu. Zważywszy na to, że od dziecka cierpiał na lęk wysokości, nie wiem jakim cudem zdobył się na odwagę. Przysunąwszy się do krawędzi podestu, przerzucił prawą nogę przez barierkę i przez moment stał tak, kurczowo zaciskając ręce na poręczy, a następnie przerzucił drugą nogę. Zachwiał się, szybko jednak złapał równowagę. Za plecami usłyszał, jak Maria wciąga gwałtownie powietrze. Zapewne sądziła, że Ben zamierza skoczyć, więc czym prędzej wyjaśnił jej, że po prostu chce mieć lepszy widok. Jego odpowiedź nie zadowoliła Marii. Kobieta zaczęła prosić, żeby zszedł z poręczy, a kiedy zrozumiała, że nie zdoła go przekonać, zrobiła dokładnie to, na co tak bardzo liczył, to, co sobie zaplanował, obmyślając swój fortel. Doskoczyła do niego i mocno objęła od tyłu. To wszystko: drobny przejaw zatroskania mający pozory namiętnego uścisku. Chociaż nie wzbudziło to w Benie tej ekstatycznej reakcji, której się spodziewał (był zbyt przerażony wysokością, aby móc w pełni rozkoszować się bliskością Marii), nie wywołało też zawodu. Czuł, jak jej ciepły oddech łaskocze go w kark, czuł na plecach napór jej piersi, a w nozdrzach zapach jej perfum. Trwało to króciutką chwilę, może ułamek sekundy, ale kiedy szczupłe, gołe ramiona Marii zacisnęły się wokół jego torsu, doznał czegoś na kształt szczęścia – nagłego przypływu błogości, od którego delikatne ciarki przeszły go po całym ciele. Ryzyko się opłaciło. Zamysł wart był zachodu. Teraz należało jedynie wrócić w bezpieczne miejsce. Zamierzał posłużyć się Marią jako oparciem (do ostatniej niemal chwili przedłużając z nią kontakt cielesny) i powoli zsunąć na podest, ale gdy szykował się do przeprowadzenia tej akcji, Agnes Darwin straciła równowagę i wpadła od tyłu na Marię. Sachs akurat poluzował uścisk na poręczy. Kiedy Maria poleciała do przodu, uderzając go gwałtownie, Sachs nie zdążył ponownie zacisnąć palców na poręczy. Jego środek ciężkości raptownie przesunął się w przód i Sachs poczuł, że zaczyna spadać; po chwili wokół siebie miał już tylko powietrze.
– Krótko trwało, zanim uderzyłem w ziemię – powiedział. – Sekundę lub dwie, najwyżej trzy. Ale pamiętam, że mnóstwo myśli zdążyło zakołatać mi w głowie. Najpierw pojawiło się przerażenie, świadomość tego, co się stało, tego, że spadam. Wydawałoby się, że na nic więcej, na żadne inne myśli czy emocje człowiek nie ma już czasu, ale to nieprawda. Przerażenie znikło… nie, nie znikło, tylko jakby zeszło na dalszy plan, a jego miejsce zajęło coś innego, co było znacznie silniejsze od zwykłego strachu. Nie wiem, jak to nazwać. Może uczuciem bezwzględnej pewności. Miałem wrażenie, że nagle doznaję jakiegoś olśnienia, że poznaję smak ostatecznej prawdy. Jeszcze niczego nie czułem z taką siłą. Najpierw zdałem sobie sprawę, że spadam, a potem zrozumiałem, że już nie żyję. Nie że umrę, tylko że już nie żyję. Byłem truposzem, który spada na ziemie, i chociaż fizycznie wciąż żyłem, to jednak byłem martwy, równie martwy jak zwłoki w grobie na cmentarzu. Nie potrafię tego inaczej określić. Mimo że nadal spadałem, miałem już za sobą moment zderzenia z ziemią i roztrzaskania się na tysiące kawałków. Było tak, jakbym podczas lotu wyzionął ducha, stał się trupem, kiedy więc wpadłem na rozciągnięty sznur i wylądowałem w stosie koców i ręczników, to już nie byłem ja. Bo ja wcześniej opuściłem swoje ciało. Przez ułamek sekundy nawet widziałem, jak znikam.
Chciałem zadać mnóstwo pytań, ale wolałem nie przerywać mu opowieści. Sachs z trudem wydobywał z siebie słowa, mówił z wahaniem, co rusz popadając w milczenie, i bałem się, że mój głos może go nagle wytrącić z rytmu. Bogiem a prawdą, nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi. Nie ulegało wątpliwości, że upadek z trzeciego piętra był koszmarnym przeżyciem, ale nie rozumiałem, dlaczego z takim pietyzmem opisuje najdrobniejsze szczegóły sytuacji, która go poprzedzała. Flirt z Marią wydawał mi się czymś błahym, pozbawionym głębszego znaczenia, ot, banalną komedyjką obyczajową, nad którą nie warto się w ogóle zastanawiać. Jednakże dla Sachsa pomiędzy tymi dwoma sprawami istniał bezpośredni związek. Uważał, że jedno było przyczyną drugiego, a więc nie traktował tego, co się stało, jako nieszczęśliwy wypadek czy zwykły pech; przeciwnie, dla niego ów lot z trzeciego piętra stanowił groteskowy rodzaj kary. Chciałem go zapewnić, że się myli, że zbyt surowo siebie osądza, ale się nie odzywałem. Siedziałem cicho, słuchając, jak mój przyjaciel analizuje swoje zachowanie. Składając mi nadmiernie drobiazgową relację z gry, jaką prowadził z Marią w kuchni i na podeście schodów przeciwpożarowych, każdy włos dzielił na czworo, każdy szczegół brał pod lupę i z cierpliwością, której mógłby mu pozazdrościć średniowieczny teolog, roztrząsał każdy niuans swoich niewinnych zalotów. Był to proces niezwykle subtelny, mozolny i skomplikowany; po pewnym czasie przekonałem się, że lekka farsa, którą odgrywali z Marią w kuchni, nabrała dla Sachsa takiego samego znaczenia jak upadek z trzeciego piętra. Nie widział między nimi różnicy. Krótki, bezsensowny kontakt fizyczny stał się moralnym odpowiednikiem śmierci. Byłoby to wręcz komiczne, gdyby nie powaga, z jaką Sachs traktował tę sprawę. Niestety, nie przyszło mi do głowy, żeby parsknąć śmiechem. Starałem się wczuć w sytuację, wysłuchać go do końca i spojrzeć na wszystko jego oczami. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że dużo lepiej przysłużyłbym się Benowi, gdybym mu powiedział, o co tym wszystkim myślę. Powinienem był roześmiać mu się w twarz. Powinienem był mu przerwać, nawymyślać od wariatów. Jeśli kiedykolwiek zawiodłem Sachsa jako przyjaciel, to właśnie tamtego popołudnia przed czterema laty. Miałem okazję mu pomóc, ale ją zaprzepaściłem.
Читать дальше