W czerwcu wzięliśmy ślub. Sachs był moim drużbą. Podczas obiadu, na który zaprosiliśmy kilka osób, wstał od stołu, żeby wznieść toast. Ponieważ był to bardzo krótki toast, potrafię odtworzyć go słowo w słowo: „To, co chcę powiedzieć, wcześniej powiedział generał William Tecumseh Shertnan. Pozwolę sobie go zacytować, bo sam nie umiem tego lepiej ująć”. Po czym odwróciwszy się w moją stronę, podniósł kieliszek i kontynuował: „Grant trwał przy mnie, kiedy mi odbiło. Ja trwałem przy nim, kiedy on się upił. Teraz już zawsze będziemy trwać przy sobie”.
Nastała era Ronalda Reagana. Sachs nadal robił to co dawniej, ale w sytuacji, jaka się wytworzyła w Ameryce lat osiemdziesiątych, znalazł się na marginesie życia. Nie o to chodziło, że nikt go nie czytał; nie, wciąż miał czytelników, tyle że ich grono systematycznie się kurczyło, a pisma, w których drukował, były coraz mniej znane. W sposób prawie niezauważalny stawał się przeżytkiem, kimś, kto nie nadąża z duchem czasu. Świat wokół niego ulegał przeobrażeniom; w panującej atmosferze nietolerancji i egoizmu, atmosferze idiotycznej dumy narodowej, opinie głoszone przez Sachsa miały cierpki, moralistyczny wydźwięk. Przerażało go to, że w każdej dziedzinie życia prawica zyskiwała przewagę, ale jeszcze bardziej przerażała kompletna niezaradność opozycji. Partia Demokratyczna zapadła się pod ziemię, lewica znikła z horyzontu, dziennikarze zamilkli. Wszystkie argumenty zostały przywłaszczone przez drugą stronę i po prostu nie wypadało głośno protestować. Sachs, zupełnie się tym nie przejmując, wciąż opowiadał się za sprawami, w których słuszność wierzył, lecz coraz mniej osób chciało go słuchać. Udawał, że nic sobie z tego nie robi, widziałem jednak, że samotna walka zaczyna go przygnębiać; chociaż się pocieszał, że to on ma rację, stopniowo tracił wiarę w siebie.
Może gdyby nakręcono film, do którego pisał scenariusz, wszystko by się potoczyło inaczej. Ale Fanny trafnie odgadła, czym to się skończy: po sześciu czy ośmiu miesiącach nanoszenia kolejnych poprawek, po licznych negocjacjach, po ciągłych kłótniach i nieporozumieniach, producent zniechęcił się i zarzucił projekt. Trudno ocenić, jak bardzo Sachs poczuł się zawiedziony. Niczego po sobie nie pokazywał; w towarzystwie żartował z całego przedsięwzięcia, sypał dowcipami, opowiadał anegdoty z życia w Hollywood, ze śmiechem chwalił się, ile zarobił na filmie, który nie powstał. Nie wiem, czy blefował, czy nie, ale wydaje mi się, że w głębi duszy zależało mu na tym, aby sfilmowano jego książkę. W przeciwieństwie do wielu pisarzy, Sachs nie gardził kulturą masową i ekranizacja powieści nigdy nie budziła w nim żadnych wątpliwości. Nie uważał tego za dyshonor, traktował raczej jako szansę dotarcia do szerszego kręgu odbiorców i kiedy pojawiła się taka możliwość, chętnie z niej skorzystał. Chociaż nigdy tego wprost nie mówił, podejrzewam, że telefon z Hollywood schlebił jego próżności, nieoczekiwanie dając mu krótki, lecz upajający posmak władzy. Była to oczywiście najnormalniejsza w świecie reakcja, ale myślę, że Sachs, człowiek skromny i zawsze krytyczny wobec siebie, wstydził się swoich rozbuchanych nadziei na sukces i chwałę. Z tego powodu chyba niełatwo mu było ujawnić, co naprawdę czuł, kiedy projekt upadł. Hollywood stanowiło jakby ucieczkę od kryzysu, który w nim stopniowo narastał, i kiedy droga ucieczki została nagle odcięta, musiał to przeżyć o wiele bardziej, niż po sobie pokazywał.
Rzecz jasna, to wszystko są tylko moje domysły. Nie zauważyłem bowiem żadnych nagłych czy radykalnych zmian w zachowaniu Bena. Zawsze pracował w szaleńczym pośpiechu, bo brał na siebie zbyt wiele zobowiązań i nieustannie miał nóż na gardle; tempo jego pracy nie zmalało, kiedy z filmu wyszły nici, może nawet wzrosło. Z zawrotną szybkością pisał różne artykuły, eseje, recenzje; można by zaryzykować stwierdzenie, że nie tylko nie stracił zapału do pracy, ale że robota wręcz paliła mu się w rękach. Jeśli podaję w wątpliwość ten optymistyczny wizerunek, to tylko dlatego, że wiem, co się stało później. W psychice Sachsa zaszły ogromne zmiany i chociaż nietrudno wskazać przełomowy moment i zwalić winę na nieszczęśliwy wypadek, który mu się przydarzył, nie wierzę, aby jedno, nawet najkoszmarniejsze zdarzenie mogło do tego stopnia wpłynąć na człowieka. Bo czy można tak kompletnie zmienić się z dnia na dzień? Czy można zasnąć jako jedna osoba, a obudzić się jako inna? Może tak, mnie to jednak mało przekonuje. Owszem, sam wypadek był bardzo groźny, ale istnieje mnóstwo innych reakcji na sytuację, gdy człowiek ociera się o śmierć. Nie chcę przez to powiedzieć, że zachowując się tak, a nie inaczej, Sachs miał jakikolwiek wybór. Przeciwnie, uważam, że jego reakcja idealnie odzwierciedla stan, w jakim się znajdował przed wypadkiem. Innymi słowy, nawet jeśli sprawiał wrażenie zadowolonego z życia, nawet jeśli podczas wielu miesięcy i lat poprzedzających wypadek nie uświadamiał sobie własnej udręki, jestem głęboko przekonany, że był w bardzo złej formie. Na poparcie swojej tezy nie mam żadnych dowodów, mogę jedynie snuć domysły. Kto inny, gdyby wyszedł bez szwanku z czegoś takiego jak Sachs, dziękowałby Bogu, że żyje, a po jakimś czasie o wszystkim by zapomniał. Ale nie on. To, że Ben tak nie zrobił – a raczej, że nie mógł tak zrobić – nie tyle świadczy o tym, że zmienił się pod wpływem wypadku, co o tym, że wypadek uwidocznił jego ukryte dotąd cechy. Jeżeli się mylę, to być może wszystko, co dotychczas napisałem, jest stekiem bzdur, kupą niedorzecznych spekulacji. Może tamtej nocy życie Bena naprawdę odmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, może istotnie jest dwóch Benów, jeden przedwypadkowy, a drugi powypadkowy; jeśli tak, to z czystym sumieniem należałoby wykreślić wszystko, co miało miejsce przed wypadkiem. Oznaczałoby to też, że ludzkie zachowanie jest nieprzewidywalne i całkiem pozbawione sensu. Że nigdy niczego nie da się do końca zrozumieć.
Nie widziałem wypadku na własne oczy, ale byłem tam tego wieczoru, gdy się wydarzył. Na przyjęcie, które odbywało się w ciasnym mieszkaniu na Brooklyn Heights, przyszło ze czterdzieści albo pięćdziesiąt osób; ludzie krążyli między pokojami, pijąc, pocąc się z gorąca i podnosząc wesoły harmider. Wypadek miał miejsce około dziesiątej; o tej porze większość z nas przeszła na dach budynku, żeby obejrzeć pokaz sztucznych ogni. Tylko dwie osoby widziały, co się stało: Maria Turner, która rozmawiała z Sachsem na schodach przeciwpożarowych, i niejaka Agnes Darwin, która wpadła na Marię od tyłu, a tym samym niechcący sprawiła, że Ben stracił równowagę. Bez wątpienia mógł się zabić. A ponieważ znajdował się na wysokości trzeciego piętra, to niemal cud, że przeżył. Gdyby nie sznur do suszenia bielizny wiszący półtora metra nad ziemią, który złagodził upadek, podejrzewam, że Sachs nie uniknąłby trwałego kalectwa; mógł złamać kręgosłup, doznać pęknięcia czaszki – wybór był prawie nieograniczony. A tak, spadając z trzeciego piętra, zahaczył o sznur, sznur się zerwał i Sachs, zamiast rąbnąć głową w beton, wylądował wśród skłębionych dywaników łazienkowych, koców i ręczników. Mimo amortyzacji uderzenie i tak było potężne, choć oczywiście nie tak silne, jak by mogło być. Sachs nie tylko przeżył, ale wyszedł z tego ze stosunkowo drobnymi obrażeniami: dwa pęknięte żebra, łagodny wstrząs mózgu, złamany obojczyk, kilka guzów i siniaków. Niby wszystko dobrze się skończyło, jednakże prawdziwa szkoda, której doznał Sachs, niewiele miała wspólnego z uszkodzeniami ciała. Właśnie z tą dziwną, tajemniczą sprawą ciągle nie umiem się uporać, nie potrafię jej rozwikłać. Jego ciało wróciło do dawnej sprawności, lecz on sam pozostał odmieniony. To było tak, jakby podczas tych kilku sekund lotu, zanim uderzył o beton, Ben stracił absolutnie wszystko. Jakby gdzieś w powietrzu, pomiędzy trzecim piętrem a ziemią, rozpadło się jego życie. I przez cztery lata, aż do śmierci, nie zdołał go z powrotem poskładać.
Читать дальше