– Jesteś taka piękna – powiedziałam – że chciałabym umrzeć.
Uniosłam się trochę i zaczęłam całować jej pierś, tę krągłą, piękną pierś, o tyle większą od moich. Całowałam miękką, brązową aureolę, sunąc językiem po siatce błękitnych żyłek widocznych tuż pod skórą. Było to dla mnie głębokie, wręcz wstrząsające przeżycie i w pierwszej chwili poczułam, że przypadkiem doszukałam się w sobie pragnienia, które odkryć można tylko w mroku snów, ale uczucie to nie trwało długo, a potem odrzuciłam wszelkie zahamowania i dałam się ponieść rozkoszy.
Odtąd przez kilka miesięcy sypiałyśmy razem i dopiero wtedy zaczęłam się pomału zadomawiać. Praca u Woburnów wywierała na mnie niszczycielski wpływ, póki nie miałam tam nikogo pewnego, żadnego trwałego punktu, z którym mogłabym związać się uczuciem. Zbyt wiele osób się przewijało, zbyt wiele cudzych losów przemykało obok, a zanim się kogoś dobrze poznało, pakował manatki i ruszał w świat. Na jego miejsce wprowadzał się ktoś inny, zajmował świeżo zwolnione łóżko, siadał w tym samym fotelu, spacerował po tych samych ścieżkach, póki i jego czas się nie skończył – a potem cykl się powtarzał. Natomiast Wiktoria i ja byłyśmy zawsze dla siebie, na dobre czy na złe, i w powodzi zmian to jedno się nie zmieniało. Dzięki tej więzi umiałam zmusić się do pracy, a z kolei praca kojąco wpływała na mój stan ducha. Potem zaszły nieprzewidziane wydarzenia i nie mogłyśmy już być ze sobą tak jak dotychczas. Za chwilę o tym opowiem, ważne jednak jest to, że w gruncie rzeczy nic się między nami nie zmieniło. Więź pozostała nienaruszona, a ja raz na zawsze przekonałam się, jak niezwykłą osobą jest Wiktoria.
Stało się to w połowie grudnia, w porze pierwszych mrozów. Zima okazała się w końcu mniej brutalna od poprzedniej, ale nikt nie mógł tego z góry przewidzieć. Wraz z mrozem powróciły straszne wspomnienia sprzed roku i czuło się, że na ulicach narasta panika, gdy zrozpaczeni ludzie usiłują się przygotować na atak żywiołów. Kolejki przed Domem Woburnów były dłuższe niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich miesięcy, więc często musiałam pracować po godzinach, żeby nadążyć. Pamiętam, że tamtego ranka przesłuchałam dziesięć czy jedenaście osób, jedną po drugiej, a każda uraczyła mnie makabryczną opowieścią. Ostatnia – kobieta koło sześćdziesiątki, niejaka Melissa Reilly – była tak roztrzęsiona, że załamała się i rozpłakała na moich oczach, ściskając mnie za rękę i błagając, żebym jej pomogła odszukać zaginionego męża, który odszedł w czerwcu i więcej nie dał znaku życia.
– Czego pani chce? – spytałam. – Przecież nie rzucę wszystkiego, żeby ruszyć z panią na włóczęgę po ulicach. Mam za dużo pracy.
Lecz ona dalej robiła scenę i w końcu jej upór zaczął mnie złościć.
– Proszę posłuchać – powiedziałam. – Nie pani jedna w tym mieście straciła męża. Ja ze swoim też od miesięcy nie mam kontaktu. Wszystko przemawia za tym, że jest takim samym trupem jak pani mąż. Ale czy ja płaczę albo rwę włosy z głowy? Taki już nasz los, nie ma rady.
Brało mnie obrzydzenie, że wygaduję te komunały i tak szorstko ją traktuję, ale jej histeria odebrała mi rozum. Nie mogłam już, słuchać, jak plecie bez sensu o panu Reillym, o dzieciach, które z nim miała, i o podróży poślubnej sprzed trzydziestu siedmiu lat.
– Nic mnie nie obchodzi pani mąż – wybuchła wreszcie. – Takie bezduszne ścierwo jak pani nic zasługuje na męża, a ten cały Dom Woburnów też może pani sobie wsadzić. Gdyby dobry doktor panią słyszał, w grobie by się przewrócił.
Coś w tym guście, słowo w słowo nie powtórzę. A potem wstała i odeszła, nadęta z oburzenia. Zaraz po jej odejściu położyłam głowę na biurku i zamknęłam oczy, czując, że chyba już nie mam siły nikogo przesłuchać tego dnia. Ostatni wywiad skończył się zupełną klapą – z mojej winy, bo nie powinnam była dać się ponieść emocjom. Nie widziałam dla siebie żadnej wymówki, żadnego wytłumaczenia, czemu wyładowałam własny ból na nieszczęsnej kobiecie, która traciła zmysły z rozpaczy. Pewnie się wtedy zdrzemnęłam – na pięć minut, a może zaledwie na parę sekund, trudno powiedzieć. Wiem tylko, że zanim znów otworzyłam oczy, minęła wieczność, bo kiedy podniosłam głowę, naprzeciw mnie siedział Sam, czekając na wywiad. Najpierw uznałam, że widocznie wciąż jeszcze śnię. To zwykłe urojenie, pomyślałam. Jeden z tych snów, w których niby się budzisz, ale to przebudzenie też ci się tylko śni. A potem powiedziałam: „Sam”, ot tak, do siebie – i natychmiast zrozumiałam, że to nie może być nikt inny. To był on, a zarazem nie on: Sam obleczony w jakieś inne ciało, z siwiejącymi włosami i posiniaczonym policzkiem, z czarnymi, poharatanymi palcami, w tragicznie złachanym ubraniu. Spojrzenie miał martwe, nieobecne, jakby dryfował, nieodwołalnie zagubiony w sobie. Ujrzałam to wszystko w ułamku sekundy, w mgnieniu oka, w jakimś wirze. Tak, to był Sam, ale nie poznał mnie, nie wiedział, kim jestem. Serce mi załomotało i myślałam, że zemdleję. A potem po policzkach Sama bardzo wolno spłynęły dwie łzy. Zagryzł dolną wargę, broda mu się trzęsła, choć starał się powstrzymać. Nagle zadrżał od stóp do głów, wyrwało mu się raptowne westchnienie i wreszcie od dawna hamowany szloch targnął nim całym. Odwrócił się, żeby ukryć twarz, bo wciąż jeszcze próbował nad sobą zapanować, ale dalej wstrząsały nim spazmy, a z zaciśniętych ust wydobywał się zduszony, chrapliwy dźwięk. Wstałam, zataczając się obeszłam biurko i mocno go objęłam. W tej samej chwili usłyszałam spod jego płaszcza szelest zmiętych gazet. Zaraz potem rozpłakałam się i już nie mogłam przestać. Wczepiłam się w Sama z całych sił, wtuliłam twarz w fałdy jego płaszcza i beczałam bez opamiętania.
Było to ponad rok temu. Minęły tygodnie, zanim Sam na tyle wydobrzał, żeby mi opowiedzieć, co mu się po drodze przytrafiło, ale nawet i wtedy jego relacja była niejasna, pełna sprzeczności i luk. Mówił, że wszystko plącze mu się w pamięci, że z trudem rozgranicza poszczególne wydarzenia, ledwo umie oddzielić dzień od dnia. Pamiętał, że do jakiejś szóstej czy siódmej rano czekał na mój powrót, a potem wreszcie poszedł mnie szukać. Wrócił dopiero po północy, kiedy biblioteka już się paliła. Stojąc w tłumie gapiów i patrząc na walący się dach widział jednocześnie, jak wraz z resztą budynku płonie nasza książka. Twierdził, że wyraźnie ujrzał ją we własnej głowie, że czuł z dokładnością co do sekundy, kiedy płomienie wtargnęły do naszego pokoju i pochłonęły rękopis.
Odtąd wszystko się zamazało. Miał pieniądze w kieszeni, ubranie na grzbiecie, no i tyle. Przez dwa miesiące prawie nic nie robił, tylko mnie szukał, sypiając, gdzie się dało, jadając dopiero wtedy, kiedy głód stawał się nieznośny. W ten sposób utrzymał się na powierzchni, ale pod koniec lata został niemal bez grosza. Co gorsza, dał w końcu za wygraną i przestał mnie szukać. Nabrał przekonania, że nie żyję, a nie mógł znieść udręki, jaką była złudna nadzieja. Zaszył się na Stacji Diogenesa, dawnym dworcu kolejowym w północno-zachodniej części miasta, wśród degeneratów i szaleńców, ludzi-cieni, którzy snuli się po długich korytarzach i opustoszałych poczekalniach. Czuł się zupełnie zezwierzęcony, jakby przedzierzgnął się w jakieś podziemne stworzenie i zapadł w sen zimowy. Parę razy w tygodniu zarabiał mizerne sumy u szperaczy, dźwigając za nich ciężary, najczęściej jednak trwał w bezczynności, w odrętwieniu, póki jakaś siła wyższa nie wyrwała go z tego stanu.
Читать дальше