Paul Auster - W Kraju Rzeczy Ostatnich
Здесь есть возможность читать онлайн «Paul Auster - W Kraju Rzeczy Ostatnich» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:W Kraju Rzeczy Ostatnich
- Автор:
- Жанр:
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
W Kraju Rzeczy Ostatnich: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «W Kraju Rzeczy Ostatnich»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
W Kraju Rzeczy Ostatnich — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «W Kraju Rzeczy Ostatnich», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Sam, o ironio, świetnie się spisał w roli doktora. Rekwizyty – biały kitel, czarna torba, stetoskop, termometr – już na niego czekały, a on umiał z nich zrobić użytek. Owszem, wyglądał jak lekarz, ale po pewnym czasie zaczął się zachowywać, jakby naprawdę nim był, i to właśnie najbardziej mnie zdumiało. Z początku niechętnie odnosiłam się do tej przemiany, bo nie chciałam przyznać, że Wiktoria miała rację, lecz w końcu musiałam ustąpić wobec oczywistych faktów. Sam budził w ludziach wyraźny odzew. Potrafił tak słuchać, że chcieli mówić, więc gdy tylko przy nich siadał, potoki słów lały im się z ust. Na pewno pomagała mu w tym praktyka dziennikarska, lecz odkąd wziął na siebie rolę doktora, spowiła go całkiem nowa aura dostojeństwa, swego rodzaju dobrotliwa persona, a ponieważ rezydenci jej ufali, opowiadali mu niesłychane rzeczy. Czuł się jak w konfesjonale i zaczął pomału doceniać zbawienne skutki spowiedzi, która jest przecież okazją, żeby zrzucić brzemię, wyzwolić żywe słowa i zawrzeć w nich swoje przeżycia. Wiele osób na miejscu Sama utożsamiłoby się z rolą, on jednak zachował dystans. Na osobności żartował nawet z całej tej szopki i w końcu powymyślał sobie całe mnóstwo pseudonimów: Doktor Charles Attan, Doktor Znachorsky, Doktor Pic. Czułam jednak, że żarty żartami, ale nowa praca znaczy dla niego więcej, niż byłby skłonny przyznać. Rola doktora dała mu wgląd w tajniki cudzych myśli, co z kolei nie pozostało bez wpływu na jego własne wnętrze, które dzięki temu okrzepło, stało się bardziej przestronne, pojemne i chłonne.
– Dobrze jest nie być sobą – zwierzył mi się kiedyś. – Gdybym nie mógł się schować za tym facetem w białym kitlu, specem od współczujących min, chybabym nie wytrzymał. Zmiażdżyłyby mnie te wszystkie opowieści. Ale mam na szczęście bezpieczny sposób, żeby ich słuchać i odkładać je na odpowiednią półkę obok mojej własnej historii, obok historii człowieka, którym nie muszę być, póki słucham tamtych.
Wiosna nadeszła wcześnie. Już w połowie marca w ogrodzie za domem zakwitły krokusy: z trawy na obrzeżach klombów wychylały się żółte i fioletowe płatki, a świeża zieleń listków odbijała od brązu wysychających kałuż. Nawet noce były ciepłe, wiec Sam i ja chadzaliśmy czasem przed snem na krótkie spacery po posesji Woburnów. Miło było spędzić tych parę chwil na dworze, mając za plecami ciemne okna domu, a nad sobą blade płomyki gwiazd. Na każdym takim spacerze od nowa zakochiwałam się w Samie. Traciłam dla niego głowę, idąc z nim w ciemnościach pod rękę i wspominając nasze początki, Złowrogą Zimę, kiedy mieszkaliśmy w bibliotece i co noc wyglądaliśmy przez wielki wachlarz okna. Nie rozmawialiśmy już o przyszłości. Nie snuliśmy planów, nie mówiliśmy o powrocie do domu. Bez reszty pochłaniała nas teraźniejszość, ogrom codziennej pracy, a potem zawsze to samo zmęczenie, więc nawet nie mieliśmy kiedy pomyśleć o czymś innym niż chwila obecna. Nasze życie wisiało w jakiejś upiornej równowadze, ale nie było złe, a chwilami ogarniało mnie coś na kształt szczęścia, że żyję właśnie tak, poddając się biegowi zdarzeń.
Ten stan nie mógł oczywiście trwać. Jak słusznie twierdził Borys Stiepanowicz, była to iluzja i nic nie mogło powstrzymać nadchodzących zmian. Pod koniec kwietnia poczuliśmy, że trzeba zacisnąć pasa. Wiktoria wreszcie się załamała i opisała nam sytuację, więc zaczęliśmy coraz bardziej oszczędzać. Pierwsza wypadła z rozkładu środowa runda po mieście. Uznaliśmy, że to wyrzucone pieniądze. Paliwo było za drogie, a chętni i tak tłoczyli się w kolejce tuż za drzwiami. Wiktoria zdecydowała, że nie będziemy już szukać kandydatów, i nawet Frick nie zaprotestował. Po południu wybraliśmy się na ostatnią przejażdżkę: Frick za kierownicą, obok Willie, a Sam i ja na tylnym siedzeniu. Silnik ciężko sapał, kiedy jechaliśmy przez bulwary na peryferiach, skręcając czasem do tej czy tamtej dzielnicy. Rzucało nami na wybojach, chociaż Frick starał się omijać wyjeżdżone koleiny i wyrwy. Patrzyliśmy w okna, rzadko się odzywając. Trochę pewnie nam się nie mieściło w głowach, że podobna sytuacja nigdy się nie powtórzy, że to już ostatni raz, a potem właściwie przestaliśmy nawet patrzeć, tylko siedzieliśmy na miejscach z dziwnie rozpaczliwym poczuciem, że kręcimy się w kółko. Po powrocie Frick odstawił wóz do garażu, zamknął drzwi na klucz i chyba nigdy więcej ich nie otworzył. Kiedy pewnego dnia znaleźliśmy się razem w ogrodzie, wskazał garaż palcem i rozwarł bezzębne usta w szerokim uśmiechu.
– No i tyle widoków, kiedy więcej już nic – powiedział. – Powidz pa, no i zgłowy. A niej jak nie zaświci! Szuuuu, patrzyć, i po wszystkiem. Wielki migot, no i zgłowy.
Po aucie przyszła kolej na ubrania – skończyło się rozdawnictwo koszul i butów, kurtek i swetrów, spodni, kapeluszy, starych rękawiczek. Borys Stiepanowicz kupował je hurtem w czwartym rewirze, ale jego dostawca wypadł z branży, a ściślej mówiąc, wygryzło go konsorcjum zbirów i Reanimatorów, więc i tej działalności musieliśmy zaniechać. Nawet w dobrych okresach odzież stanowiła w budżecie Woburnów trzydzieści do czterdziestu procent, a kiedy nastały ciężkie czasy, trzeba ja było skreślić z listy wydatków – bez stopniowych ograniczeń ani połowicznych oszczędności, tylko wszystko naraz, jednym cięciem. Wiktoria wszczęła akcję, którą nazwała „kampanią skrupulatnych reperacji”: gromadziła wszelkiego rodzaju przybory krawieckie – igły, nici, łaty, naparstki, grzybki do cerowania i tym podobne – i w miarę swych sił starała się naprawiać ubrania, w których nasi podopieczni przychodzili do Domu Woburnów. Chciała jak najwięcej pieniędzy zaoszczędzić na jedzenie, a ponieważ właśnie ono było najważniejsze, właśnie jedzenia najbardziej potrzebowali rezydenci, wszyscy przyznaliśmy jej rację. Ale czwarte piętro wciąż pustoszało, więc nawet jadłospis nie oparł się ogólnej erozji. Zaczęły z niego ubywać kolejne składniki – cukier, sól, masło, owoce, i tak już skąpo wydzielane racje mięsa, odświętna szklanka mleka. Ilekroć Wiktoria obwieszczała o którymś z tych cięć, Maggie Vine w napadzie histerii odgrywała milczącą błazenadę, wściekła pantomimę zapłakanej kuchty, która tłucze głową o ścianę i wali się dłońmi po udach, jakby chciała odfrunąć. Zresztą nikomu nie było lekko. Przyzwyczailiśmy się jadać do syta, więc ten nagły odwyk okazał się szokiem dla naszych organizmów. Musiałam od nowa przemyśleć, czym właściwie jest głód, jak rozgraniczyć w wyobraźni jedzenie od przyjemności, jak nauczyć się brać, co dają, i nie pragnąć niczego więcej. Nim minęła połowa lata, przeszliśmy na dietę ziarnisto-węglowodanową z dodatkiem warzyw korzeniowych – rzepy, buraków, marchwi. Usiłowaliśmy założyć ogród na placu za domem, ale trudno było o nasiona i w końcu wyhodowaliśmy tylko parę główek sałaty. Maggie improwizowała, jak mogła; gotowała różne cienkie zupki, z niemą wściekłością preparowała dania z fasoli i makaronu, otoczona kłębami białej mąki miesiła ciasto na kluchy, lepkie gnioty, którymi prawie się dławiliśmy. Było to w porównaniu z naszą dawną kuchnią nędzne żarcie, ale dawało się na nim przeżyć. Najbardziej jednak przerażała nas nie sama jakość jedzenia, lecz pewność, że może być tylko gorzej. Stopniowo zacierała się różnica między Domem Woburnów a jego otoczeniem. Miasto nas pożerało, a myśmy nie wiedzieli, jak je powstrzymać,
A potem znikła Maggie. Pewnego dnia po prostu już jej nie było i żaden trop nie wskazywał, dokąd mogła pójść. Pewnie odeszła nocą, kiedy spaliśmy na górze, ale to jeszcze nie wyjaśniało, czemu zostawiła wszystkie swoje rzeczy. Na zdrowy rozum gdyby chciała uciec, spakowałaby walizkę. Przez dwa czy trzy dni Willie przeszukiwał okoliczne ulice, lecz nie znalazł żadnego śladu. Nikt z zapytanych przechodniów też jej nie widział. Odtąd chłopiec i ja zajęliśmy się kuchnią, ale kiedy już zaczynaliśmy jako tako sobie radzić, zdarzyło się kolejne nieszczęście. Nagle, bez najmniejszego ostrzeżenia, zmarł Frick. Próbowaliśmy pocieszać się myślą, że był już bardzo stary – zdaniem Wiktorii miał prawie osiemdziesiąt lat – ale niewiele to pomogło. Zmarł nocą, we śnie, w początkach października, a znalazł go wnuk: rano zobaczył, że dziadek jeszcze leży w łóżku, więc zaczął go budzić, a wtedy ku przerażeniu chłopca trup gruchnął na podłogę. Oczywiście najbardziej przeżył to Willie, ale śmierć Fricka była dla nas wszystkich ciężkim ciosem. Sam płakał rzewnymi łzami, a Borys Stiepanowicz dowiedziawszy się o niej nie odezwał się do nikogo przez cztery godziny, zapewne ustanawiając tym samym swoisty rekord. Wiktoria z początku niewiele po sobie pokazywała, potem jednak zrobiła rzecz absolutnie szaloną, więc zrozumiałam, jak bliska jest ostatecznej rozpaczy. Pamiętasz pewnie, że w Mieście bezwzględnie zakazano grzebania zmarłych. Trupy odstawia się do Transformatorni, a każdy, kto złamie ten przepis, naraża się na najsurowszą karę: dwieście pięćdziesiąt glotów grzywny płatnych natychmiast albo równie natychmiastową deportację do jednego z obozów pracy w południowo-zachodniej części kraju. Mimo to w niecałą godzinę po tym, jak dowiedzieliśmy się o śmierci Fricka, Wiktoria oświadczyła, że po południu zamierza pochować go w ogrodzie. Sam usiłował jej to wyperswadować, ale była nieugięta.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «W Kraju Rzeczy Ostatnich»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «W Kraju Rzeczy Ostatnich» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «W Kraju Rzeczy Ostatnich» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.