Na razie wyszliśmy więc obronną ręką, a przynajmniej żadne z nas nie trafiło do więzienia, ale suma, którą Borys dał konstablowi, poważnie nadwerężyła nasze rezerwy. W ciągu trzech pierwszych dni po ekshumacji Fricka sprzedaliśmy ostatnie rzeczy z czwartego piętra: pozłacany nóż do papieru, mahoniowy stoliczek i firanki z niebieskiego aksamitu, które dotąd wisiały w oknach. Potem dostaliśmy jeszcze trochę gotówki za książki z biblioteki na parterze: poszły dwie półki Dickensa, pięć kompletów Szekspira (między innymi miniaturowe wydanie – trzydzieści osiem tomików wielkości ludzkiej dłoni), cała Jane Austen, Schopenhauer, ilustrowany Don Kichot , ale rynek księgarski zdążył już się zawalić, więc niewiele uciułaliśmy. Borys wziął nas na utrzymanie, lecz nawet jego zasoby kiedyś musiały się skończyć, toteż nie łudziliśmy się, że stan ten długo potrwa. Liczyliśmy na trzy, w najlepszym razie cztery miesiące, a ponieważ znów nadchodziła zima, zakładaliśmy, że mamy pewnie mniej czasu, niż nam się zdaje.
Rozsądek podpowiadał, żeby nie zwlekać, tylko od razu zamknąć Dom Woburnów. Próbowaliśmy przekonać Wiktorię, był to jednak dla niej trudny krok, wahała się więc przez kilka tygodni. A gdy zaczęło wyglądać na to, że Borys ją wreszcie namówił, los zadecydował za nią i za nas wszystkich. Jego narzędziem okazał się Willie. Po fakcie taki właśnie koniec wydaje się wręcz nieunikniony, ale minęłabym się z prawdą, gdybym twierdziła, że ktokolwiek z domowników go przewidział. Zbytnio byliśmy zajęci codziennymi obowiązkami, a kiedy już doszło do nieszczęścia, spadło ono na nas jak grom z jasnego nieba, wstrząsnęło nami niby eksplozja ze środka ziemi.
Odkąd zabrano ciało Fricka, Willie był nie ten sam. Robił swoje, ale w milczeniu, samotnie, komunikując się z nami wyłącznie za pomocą spojrzeń bez wyrazu i wzruszeń ramionami. Ilekroć ktoś się do niego zbliżał, oczy chłopca zapalały się wrogością i urazą. Gdy położyłam mu rękę na ramieniu, strącił ją, jakby grożąc, że następnym razem nie ujdzie mi to na sucho. Oboje codziennie pracowaliśmy w kuchni, spędzałam więc z nim pewnie więcej czasu niż inni. Starałam się mu pomóc, jak potrafiłam, ale z moich perswazji nic chyba do niego nie docierało. Twój dziadek ma się dobrze, mówiłam. Poszedł do nieba, więc mniejsza o to, co się dzieje z jego ciałem. Grunt, że dusza żyje. Nie chciałby, żebyś tak się o niego martwił. Nic złego nie może mu się już stać. Jest mu dobrze tam dokąd trafił, i tobie też życzy szczęścia. Czułam się tak, jak zapewne czują się rodzice, kiedy próbują objaśnić małemu dziecku, na czym polega śmierć. Powtarzałam zasłyszane w dzieciństwie obłudne brednie. Ale nic miało znaczenia, co mówię, bo do Williego i tak to nie trafiało. Był jaskiniowcem, więc na cudzą śmierć umiał zareagować w jeden jedyny sposób – czcząc zmarłego przodka, wręcz go ubóstwiając. Wiktoria instynktownie to zrozumiała. Grób Fricka stał się dla chłopca ziemią świętą, którą potem zbezczeszczono. Porządek rzeczy legł w gruzach i żadne moje słowa nie mogły go przywrócić.
Willie zaczął wychodzić po kolacji i rzadko wracał przed drugą albo i trzecią nad ranem. Nie mieliśmy pojęcia, co robi o tej porze na ulicy, bo nam się nie opowiadał, a pytać nie było sensu. Pewnego ranka w ogóle się nie zjawił. Pomyślałam, że odszedł na zawsze, ale tuż po obiedzie wszedł do kuchni i bez słowa zaczął siekać warzywa, jakby chciał mnie sprowokować, a może zaimponować mi arogancją. Był schyłek listopada. Willie wszedł na własną orbitę, niczym błędna gwiazda o nieokreślonej trajektorii. Przestałam na niego liczyć w sprawach domowych. Jeśli był pod ręką, korzystałam z jego pomocy; gdy go nie było, robiłam wszystko sama. Kiedyś nie pokazał się przez dwa dni; innym razem – przez trzy. Te coraz dłuższe nieobecności sugerowały, że stopniowo odchodzi, uśpiły więc naszą czujność. Uznaliśmy, że prędzej czy później zniknie na dobre, jak Maggie Vine. Akurat w tamtym okresie tyle mieliśmy roboty, tyle musieliśmy się nakrzątać, żeby jeszcze przez chwilę utrzymać na powierzchni tonący statek, że nikt nie zaprzątał sobie głowy Williem, kiedy nie było go wśród nas. Następnym razem nie pojawił się przez sześć dni i wtedy chyba już wszyscy nabraliśmy przekonania, że więcej go nie zobaczymy. Aż tu w pierwszym tygodniu grudnia późną nocą obudził nas straszliwy łomot i trzask z pokojów na parterze. W pierwszej chwili pomyślałam, że to ludzie z kolejki włamali się do domu, ale gdy Sam wyskoczył z łóżka i chwycił strzelbę, którą stale trzymaliśmy w sypialni, na dole zabrzmiała seria z broni maszynowej, potworny huk i rozprysk kul, raz za razem. Rozległy się krzyki, dom zatrząsł się od nagłej bieganiny, usłyszałam, jak pociski wbijają się w ściany, tłuką szyby, drą drzazgi z podłogi. Zapaliłam świecę i wyszłam za Samem na schody, zbierając całą odwagę, bo byłam przekonana, że ujrzę konstabla lub jego ludzi, którzy mnie rozstrzelają, rozerwą seriami na strzępy. Wiktoria biegła już po schodach na dół i o ile widziałam, nie miała przy sobie broni. Intruzem oczywiście nie był konstabl – choć nie wątpię, że pistolet pochodził od niego – lecz Willie: stał na pierwszym podeście, ale zmierzał w naszą stronę, z peemem w garści. Blask mojej świecy nie sięgał jego twarzy, widziałam jednak, że zatrzymał się na widok biegnącej Wiktorii.
– Dość już tego, Willie – powiedziała Wiktoria. – Rzuć broń. Rzuć ją natychmiast!
Nie wiem, czy chciał do niej strzelić, ale broni nie rzucił. Wiktorię dogonił tymczasem Sam i ledwie skończyła mówić, nacisnął spust dubeltówki, trafiając Williego w pierś. Chłopiec runął do tylu, koziołkując po schodach. Pewnie umarł, nim wylądował na dole, może nawet zanim się połapał, że dostał kulę.
Stało się to sześć czy siedem tygodni temu. Z osiemnaściorga rezydentów siedmioro zginęło na miejscu, pięcioro zdołało uciec, troje było rannych, troje wyszło bez szwanku. Pan Hsia, który dopiero co się wprowadził i w swój pierwszy wieczór zabawiał nas karcianymi sztuczkami, zmarł nazajutrz o jedenastej przed południem. Pan Rosenberg i pani Rudniki wyzdrowieli. Opiekowaliśmy się nimi przez ponad tydzień, a gdy mogli już chodzić o własnych siłach, odprawiliśmy ich. Byli ostatnimi rezydentami Domu. Rankiem tuż po katastrofie Sam wymalował szyld i przybił go do drzwi frontowych: DOM WOBURNÓW ZAMKNIĘTY. Kolejkowicze nie od razu odeszli, potem jednak zrobiło się bardzo zimno, a kiedy mimo upływu dni nikt drzwi nie otwierał, tłum zaczął rzednąć. Od tamtej pory cierpliwie czekamy, obmyślamy następne posunięcie, usiłujemy przetrwać kolejną zimę. Sam i Borys codziennie chodzą do garażu i wypróbowują samochód, żeby w każdej chwili był sprawny. Mamy zamiar wyjechać, skoro tylko się ociepli. Nawet Wiktoria twierdzi, że się z nami zabierze, ale nie jestem pewna, czy mówi serio. Czas pokaże. Sądząc ze stanu nieba przez ostatnie trzy doby, niedługo już chyba będziemy musieli czekać.
Postaraliśmy się jak najlepiej zadbać o zwłoki, usunąć szkody, zmyć krew. Nie chcę się wdawać w szczegóły. Dość powiedzieć, że skończyliśmy dopiero po południu następnego dnia. Sam i ja poszliśmy na górę, żeby się zdrzemnąć, ale jakoś nie mogłam zasnąć. Za to on usnął prawie natychmiast. Nic chciałam go budzić, wiec wstałam i usiadłam w kącie na podłodze. Akurat leżała tam moja stara torba, a ja bez wyraźnego powodu zaczęłam w niej grzebać. Właśnie wtedy znalazłam niebieski notes Izabeli. Pierwszych kilka stron wypełniało jej pismo: krótkie sygnały, które do mnie kierowała w ostatnich dniach choroby. Na ogół były całkiem proste – „dziękuję”, „wody”, „kochana Anno” – ale kiedy ujrzałam te wątłe, nieproporcjonalnie wielkie litery i przypomniałam sobie, ile trudu wkładała w to, żebym ją jednak zrozumiała, proste na pozór przesłania wydały mi się całkiem złożone. Ruszyła nagle lawina wspomnień. Bez namysłu wyrwałam z notesu pierwsze kartki, starannie złożyłam je we czworo i schowałam do torby. Potem wzięłam ołówek, który tak dawno temu kupiłam od pana Gambino, położyłam notes na kolanach i zaczęłam pisać ten list.
Читать дальше