Paul Auster - W Kraju Rzeczy Ostatnich

Здесь есть возможность читать онлайн «Paul Auster - W Kraju Rzeczy Ostatnich» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

W Kraju Rzeczy Ostatnich: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «W Kraju Rzeczy Ostatnich»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Relacja Anny Blume z odrealnionego miasta-państwa gdzieś z początków przyszłego tysiąclecia wprowadza nas w koszmar fizycznego i duchowego upodlenia, beznadziejności. "Luksusem" jest możliwość zaplanowania własnej śmierci. Elektrowniami miasta są krematoria zwłok ludzi zmarłych z głodu i wycieńczenia; surowcem energetycznym tej skazanej na zagładę społeczności są także ludzkie ekskrementy; zbierający je "fekaliści" mają status urzędników państwowych. Annie udaje się utrzymać przy życiu i zachować godność dzięki wierze w wartość i moc słowa.

W Kraju Rzeczy Ostatnich — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «W Kraju Rzeczy Ostatnich», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Jest to jednak niebywale trudny problem. Gdy tylko uznasz, że instytucja w rodzaju Woburnów ma swoje dobre strony, pogrążasz się w grzęzawisku sprzeczności. Nie wystarczy stwierdzić, że rezydentów powinno się zatrzymywać na dłużej – zwłaszcza jeśli chcesz wydać sprawiedliwy werdykt. Cóż bowiem począć z tymi, co stoją za drzwiami, czekając swojej kolejki? Na każdego rezydenta przypadały dziesiątki petentów, błagających, żeby ich wpuszczono. Lepiej jest pomagać wielu osobom po troszeczku, czy bardzo pomóc nielicznym? Nie widzę odpowiedzi na to pytanie. Doktor Woburn nadal swemu przedsięwzięciu taki a nie inny kierunek, a Wiktoria postanowiła trzymać się go do końca. To jeszcze nie znaczyło, że kierunek jest słuszny. Ani że jest niewłaściwy. Problem tkwił nie tyle w obranej metodzie, ile w naturze samego problemu. Zbyt wielu ludzi oczekiwało pomocy od nie dość licznych wspomożycieli. Nie było rady na tę nieubłaganie niszczycielską arytmetykę. Choćbyś się nie wiem jak zapracował, czekało cię fiasko. Praca miała sens tylko pod warunkiem, że gotów byłeś pogodzić się z jej całkowitą daremnością.

Najwięcej czasu pochłaniało mi odpytywanie kandydatów, wpisywanie ich na listę, ustalanie, kto i kiedy się wprowadzi. Wywiady te trwały od dziewiątej do pierwszej. Codziennie przesłuchiwałam w hallu od ulicy dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób – pojedynczo, po kolei. Dawniej zdarzały się podobno paskudne incydenty, kiedy całe grupy usiłowały przemocą wedrzeć się do środka, więc podczas wywiadów zawsze dyżurował uzbrojony wartownik. Był nim Frick, który z karabinem w ręku stawał na schodach przed domem i obserwował tłum, pilnując, żeby wszystko szło gładko, według planu. Kolejka bywała czasem zdumiewająco długa, zwłaszcza w ciepłej porze roku. Nierzadko stało w niej pięćdziesięciu, a nawet siedemdziesięciu pięciu chętnych. Znaczyło to, że większość ludzi, z którymi rozmawiam, na samą tę rozmowę czeka trzy do sześciu dni, śpiąc na chodniku, posuwając się naprzód krok za krokiem, uparcie tkwiąc w ogonku, póki nie przyjdzie ich chwila. Kolejno wtaczali się do hallu nie kończącym się, nieprzerwanym szeregiem. Siadali w fotelu obitym czerwoną skórą, który stał po drugiej stronie stołu, a ja zadawalam im niezbędne pytania. Imię, nazwisko, wiek, stan cywilny, dawny zawód, ostatni stały adres i tak dalej. Nigdy nie trwało to dłużej niż kilka minut, ale do rzadkości należały wywiady, które na tym się kończyły. Wszyscy chcieli mi opowiedzieć swoje dzieje, a ja nie miałam wyboru: musiałam słuchać. Za każdym razem była to inna historia, lecz wszystkie sprowadzały się do tego samego: serie pecha, chybione rachuby, rosnący napór sytuacji. Nasze życiorysy są zaledwie sumą zbiegów okoliczności i choćby nie wiedzieć jak różniły się w szczegółach, ich wspólną zasadą jest przypadkowość: najpierw to, potem tamto, a z tamtego znowu to. Pewnego dnia obudziłem się i zobaczyłem, że skaleczyłem się w nogę, więc za wolno biegłem. Żona powiedziała, matka upadła, mąż zapomniał. Wysłuchałam setek takich opowieści i chwilami myślałam, że dłużej już nie wytrzymam. Musiałam współczuć, w odpowiednich momentach kiwać głową, ale profesjonalna maska spokoju, za którą się kryłam, okazywała się wobec tych historii nie dość szczelna. Nie byłam stworzona do tego, żeby wysłuchiwać relacji prostytutek z Klinik Eutanazji. Nie miałam talentu, żeby słuchać opowiadań matek o tym, jak umarły ich dzieci. Wszystko to było zbyt makabryczne, zbyt okrutne, a ja mogłam tylko chować się za fasadą swojej oficjalnej funkcji. Wpisywałam kandydatów na listę i ustalałam terminy – odległe o dwa, trzy, czasem cztery miesiące. Powinniśmy mieć wtedy wolne miejsce, mówiłam. Kiedy termin nadchodził, osobiście ich przyjmowałam do Domu Woburnów. Głównie to wypełniało mi popołudnia; oprowadzałam nowo przybyłych, wyjaśniałam obowiązujące u nas zasady, pomagałam się urządzić. Przeważnie stawiali się w dniu, który wyznaczyłam im z tak wielkim wyprzedzeniem, ale czasem ktoś się nie zgłaszał. Nietrudno było zgadnąć, czemu. Dla takich ludzi trzymaliśmy wolne łóżka równo przez dobę, a jeśli dalej się nie pojawiali, skreślałam ich z listy.

Nasz zaopatrzeniowiec nazywał się Borys Stiepanowicz. Dostarczał żywność, mydło, ręczniki, czasem jakiś sprzęt. Przychodził cztery, pięć razy na tydzień, przywoził zamówiony towar, a w zamian zabierał kolejny skarb z majątku Woburnów: porcelanowy czajniczek, skrzypce, ramę od obrazu, komplet pokrowców na meble. Precjoza te przechowywano na czwartym piętrze i właśnie z ich sprzedaży pochodziła gotówka, dzięki której Dom Woburnów wciąż funkcjonował. Mówiła mi Wiktoria, że Borys Stiepanowicz jest częścią krajobrazu od dawna, odkąd doktor Woburn założył pierwsze schroniska. Ci dwaj już wtedy znali się od lat. Zdumiewało mnie, że ktoś taki jak doktor mógł się przyjaźnić z równie mętną figurą. Miało to pewnie coś wspólnego z faktem, że uratował kiedyś Borysowi życie – a może na odwrót. Słyszałam kilka różnych wersji i nigdy nie wiedziałam, która jest prawdziwa.

Borys Stiepanowicz był pulchnym mężczyzną w sile wieku. Na tle reszty populacji Miasta wydawał się niemal otyły. Lubił pewien przepych w ubiorze (futrzane czapy, laski, kwiaty w butonierce), a jego krągła twarz, w której było coś z indiańskiego wodza i coś z orientalnego wielmoży, wyglądała, jakby przeszła przez ręce rymarza. Miał swój charakterystyczny styl, widoczny nawet w sposobie palenia papierosa: trzymał go między kciukiem a palcem wskazującym, z wytworną nonszalancją, żarem do góry, a dym wydmuchiwał przez szerokie nozdrza niczym parę z czajnika.

W rozmowie z nim łatwo się było pogubić, a gdy go lepiej poznałam, przekonałam się, że ilekroć otwiera usta, należy się spodziewać mocno niejasnej historii. Uwielbiał zagadkowe sentencje, okrężne aluzje, najprostszą uwagę potrafił ozdobić wymyślnym ornamentem, toteż słuchacz szybko tracił wątek. Borys nie znosił poczucia, że przypiera go się do muru, więc język służył mu za środek lokomocji, dzięki któremu był stale w ruchu, robił finty i zwody, krążył, znikał, aby nagle pojawić się w najbardziej nieoczekiwanym miejscu. W różnych okresach opowiedział mi o sobie takie mnóstwo historii, streścił tyle sprzecznych życiorysów, że w końcu przestało mnie obchodzić, który wariant jest prawdziwy. Jednego dnia zapewniał, że urodził się w Mieście i spędził tu całe życie. Nazajutrz, jakby nie pamiętając ani słowa z poprzedniej wersji, wmawiał, że urodził się w Paryżu jako najstarszy syn rosyjskich emigrantów. Potem znów zmieniał kurs i oświadczał, że wcale nie nazywa się Borys Stiepanowicz. Za młodu miał jakieś nieprzyjemności z turecką policją, więc musiał przybrać nową tożsamość. Od tamtej pory korzystał z tylu nazwisk, że sam już nie pamięta, jak brzmiało to prawdziwe. Ale mniejsza z tym. Żyć trzeba z chwili na chwilę, a cóż to ma za znaczenie, kim byłeś w zeszłym miesiącu, skoro wiesz, kim jesteś dziś? On na przykład urodził się w indiańskim plemieniu Algonkinów, lecz gdy umarł jego ojciec, matka wyszła za rosyjskiego księcia. Sam Borys Stiepanowicz nigdy się nie ożenił, albo dla odmiany był żonaty aż trzykrotnie – w zależności od tego, która wersja w danej chwili najbardziej mu odpowiadała. Każdą z tych swoich historii osobistych snuł po to, żeby coś przy okazji udowodnić, jak gdyby odwołując się do własnych doświadczeń automatycznie zyskiwał rangę najwyższego autorytetu w tej czy innej dziedzinie. Z tego samego powodu imał się wszelkich możliwych zajęć, poczynając od najbardziej upokarzających prac fizycznych, a na najwyższych stanowiskach kończąc. Był swego czasu pomywaczem, żonglerem, handlarzem aut, profesorem literatury, kieszonkowcem, agentem od nieruchomości, redaktorem naczelnym gazety i dyrektorem domu towarowego, specjalizującego się w modzie damskiej. Na pewno było tego więcej niż zapamiętałam, ale masz już chyba jakie takie pojęcie, co to za postać. Nigdy właściwie nie oczekiwał, że ktokolwiek uwierzy w jego wymysły, lecz zarazem nie uważał ich za zwykłe kłamstwa. Były elementem nieomal świadomego planu, w którym szło o to, żeby udziergać wokół Borysa Stiepanowicza przyjemniejszy świat, zmieniający się co chwila wedle kaprysu swego twórcy, nie poddany prawom ani ponurym koniecznością pętającym innych ludzi. Trudno by go więc nazwać realistą w ścisłym sensie, lecz z drugiej strony bynajmniej się nie oszukiwał. Wbrew pozorom nie był pyszałkiem robiącym sprytne uniki przed światem, bo poprzez jego fanfaronadę i werwę zawsze przebijało całkiem co innego – może wnikliwość, może głębsza intuicja. Nic zaryzykowałabym twierdzenia, że był dobry (przynajmniej nie w tym sensie, w jakim dobre były Izabela i Wiktoria), miał jednak swoje zasady i ich się trzymał. Jak nikt spośród ludzi, których tu poznałam, umiał wznieść się ponad okoliczności. Czy był to głód, mord czy najgorsze okrucieństwo, potrafił bez szwanku przejść obok tych rzeczy, a nawet przez samą ich gęstwę. Tak jakby z góry wyobrażał sobie wszelkie ewentualności, więc nic nigdy go nie zaskakiwało. Nieodłączną cechą tej postawy był pesymizm tak głęboki i druzgocący, a tak zarazem logicznie zharmonizowany z sytuacją, że w końcu przeradzał się w pogodę ducha.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «W Kraju Rzeczy Ostatnich»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «W Kraju Rzeczy Ostatnich» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Paul Auster - Invisible
Paul Auster
Paul Auster - Lewiatan
Paul Auster
Paul Auster - Mr. Vértigo
Paul Auster
Paul Auster - Sunset Park
Paul Auster
Paul Auster - Timbuktu
Paul Auster
Paul Auster - Leviatán
Paul Auster
Paul Auster - City of Glass
Paul Auster
Paul Auster - Brooklyn Follies
Paul Auster
Отзывы о книге «W Kraju Rzeczy Ostatnich»

Обсуждение, отзывы о книге «W Kraju Rzeczy Ostatnich» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x