– Jest tu wiele pracy, Anno, tyle, że nie mamy najmniejszych szans jej podołać. Nie wiem, czy sprawdzi się to akurat w twoim przypadku, ale praca leczy niektóre złamane serca.
Ta akurat praca była żmudna i nie miała końca. Nie tyle mnie leczyła, ile rozpraszała, ale chętnie godziłam się na wszystko, co łagodziło ból. Nie liczyłam przecież na cud. Wyczerpałam już cały swój przydział cudów i wiedziałam, że odtąd zbierać będę tylko ich pokłosie, wiodąc okropne, jakby pośmiertne życie, w którym to i owo jeszcze mi się przydarzy, choć wszystko już się skończyło. Ból zatem nie ustał, zauważyłam jednak, że coraz rzadziej płaczę, że nie zawsze oblewam poduszkę łzami, nim zasnę, a kiedyś nawet złapałam się na tym, że przez bite trzy godziny ani razu nie pomyślałam o Samie – drobne triumfy, owszem, ale w mojej sytuacji też nie do pogardzenia.
Na parterze było sześć pokojów, a w każdym trzy albo cztery łóżka. Na pierwszym piętrze urządzono dwie izolatki dla ciężkich przypadków i właśnie w jednej z nich początkowo wylądowałam. Kiedy zaczęłam pracować, dostałam własną sypialnię na trzecim. Sypialnia Wiktorii mieściła się o parę drzwi dalej, a nad nią w dużym pokoju mieszkali Frick i Willie. Pokój na parterze, z wejściem prosto z kuchni, zajmowała piąta i ostatnia osoba spośród personelu – niejaka Maggie Vine, głuchoniema w nieokreślonym wieku, kucharka i praczka zarazem. Była bardzo niska, miała grube, krótkie uda, a jej szeroką twarz wieńczyła dżungla rudych włosów. Poza tym, że porozumiewała się na migi z Wiktorią, żyła bez kontaktu z kimkolwiek. Pracowała jakby w ponurym transie, sumiennie i skutecznie wywiązując się z każdego zadania, harując do późna w noc, aż chwilami zastanawiałam się, czy w ogóle sypia. Prawie nigdy mnie nie pozdrawiała ani w żaden sposób nie dawała poznać, że zauważa moją obecność, ale jeśli akurat zdarzyło nam się zostać sam na sam, czasem pukała mnie w ramię, uśmiechała się od ucha do ucha i rozpoczynała zawiłą pantomimę primadonny śpiewającej arię, a nie zapominała przy tym o teatralnych gestach ani o efekcie drgającej krtani. Następnie kłaniała się, z wdziękiem kwitując aplauz urojonej publiczności, i natychmiast wracała do pracy, bez najmniejszej pauzy ani przejścia: obłęd! Chyba z sześć lub siedem razy dała przede mną taki popis, ale nigdy nie umiałam wyczuć, czy chce mnie zabawić, czy nastraszyć. Wiktoria twierdziła, że Maggie przez wszystkie lata spędzone u Woburnów nigdy dla nikogo nie śpiewała.
Każdy rezydent – bo tak się o nich mówiło – musiał przyjąć pewne warunki, nim zyskał prawo pobytu w Domu. Żadnych bójek ani kradzieży, udział w pracach domowych: słanie łóżka, odnoszenie talerza do kuchni po posiłkach i tak dalej. W zamian za to miał zapewniony dach nad głową i wikt, nową odzież, codzienny prysznic i całkowitą swobodę korzystania z wszelkich miejscowych dobrodziejstw, takich jak salon na parterze, wyposażony w parę kanap i foteli, bogaty księgozbiór i najrozmaitsze gry (karty, bingo, tryktrak), a także podwórko za domem, które przy sprzyjającej pogodzie było szczególnie miłym miejscem. W najdalszym rogu mieściło się boisko do krokieta, siatka do badmintona i duży wybór krzeseł ogrodowych. Dom Woburnów był ze wszech miar idealną przystanią, zacisznym schronieniem przed powszechną niedolą i nędzą. Człowiek, któremu pozwolono spędzić w takim miejscu kilka dni, na zdrowy rozum powinien delektować się każdą chwilą, zdarzały się jednak wyjątki. Oczywiście na ogół rezydenci doceniali to, co dla nich robiono, i byli wdzięczni, lecz wielu z trudem się dostosowywało. Często wybuchały spory, z byle powodu: o to, jak ktoś je albo dłubie w nosie, kaszle albo chrapie, kiedy inni chcą spać, ma w jakiejś kwestii inne zdanie niż rozmówca. Raz po raz dochodziło do małostkowych utarczek – jak zwykle, gdy grupę nieznajomych los ciśnie nagle pod jeden dach. Zapewne nie należało im się dziwić, lecz mimo wszystko te ich kłótnie zawsze wydawały mi się żałosną groteską, smutną farsą graną wciąż od nowa. Prawie wszyscy rezydenci Woburnów przez dłuższy czas żyli na ulicy. Kontrast miedzy jednym a drugim stylem życia mógł okazać się dla nich zbyt wielkim szokiem. Uczysz się dbać tylko o siebie, mieć na względzie tylko swoje dobro, a tu ni stąd, ni zowąd ktoś każe ci dogadywać się z całą bandą obcych, chociaż właśnie obcym przywykłeś nie ufać. A skoro wiesz, że za parę dni znowu wylądujesz na ulicy, to czy naprawdę jest sens zawracać sobie głowę demontażem własnej osobowości?
Jeszcze inni wydawali się niemal rozczarowani panującymi u Woburnów porządkami. Byli to ci, którzy tak długo czekali na swoją kolej, że ich spodziewania przekroczyły wszelkie granice rozsądku, czyniąc z Domu ziemski raj, przedmiot wszelkich możliwych tęsknot, jakie w życiu odczuli. Myśl, że będą mogli kiedyś tam zamieszkać, pozwalała im przetrwać z dnia na dzień, lecz gdy się wreszcie znaleźli w wymarzonym miejscu, musieli doznać zawodu. Nie wkraczali przecież do zaklętej krainy. Dom Woburnów – skądinąd uroczy – należał jednak do świata realnego, mogli więc w nim znaleźć tylko dalszy ciąg życia, a choć było to zapewne nieco lepsze życie, nie tak znów bardzo różniło się od tego, które znali od zawsze. Najbardziej zdumiewała mnie szybkość, z jaką wszyscy przyzwyczajali się do wygód – do łóżek i pryszniców, do smacznego jedzenia i czystych ubrań, do bezczynności. Po dwóch, trzech dniach u Woburnów ludzie, którzy jeszcze niedawno wyjadali resztki ze śmietników, z niewzruszonym spokojem zasiadali do obfitej i urozmaiconej kolacji przy ładnie nakrytym stole, niczym tłuści, zamożni mieszczanie. A może nie ma w tym nic dziwnego?
Wszyscy uważamy, że właściwie należy nam się cały świat, a gdy w grę wchodzą sprawy najbardziej podstawowe – chociażby jedzenie czy dach nad głową, do których zapewne z natury mamy prawo – niewiele czasu potrzeba, żebyśmy zaczęli traktować je jak niezbywalne dobra. Dopiero tracąc je zauważamy, cośmy właściwie posiadali. Lecz gdy tylko odzyskamy rzecz utraconą, natychmiast znów przestajemy ją dostrzegać. Ten właśnie problem mieli ci, którym Dom Woburnów sprawił zawód. Tak długo cierpieli niedostatek, że pocieszali się tylko myślą o tym mitycznym zaciszu, lecz zaledwie dano im to, czego przez tyle czasu byli pozbawieni, stwierdzali ze zdumieniem, że w nich samych nie zaszła większa zmiana. Świat był taki jak zawsze. Mieli pełne brzuchy, ale poza tym nic a nic się nie zmieniło.
Zawsze pamiętaliśmy, żeby uprzedzić ich o tym, jaki trudny może być ostatni dzień, ale nasze rady nikomu chyba zbytnio nie pomogły. Nie sposób przygotować się na taki wstrząs, nie sposób też przewidzieć, kto z rezydentów w ostatniej chwili stanie okoniem, a kto nie. Jedni potrafili odejść bez bólu, inni nie umieli temu sprostać. Myśl o powrocie na ulicę była dla nich udręką – zwłaszcza dla tych łagodnych, delikatnych, najbardziej wdzięcznych za okazaną pomoc – więc czasem serio się zastanawiałam, czy w ogóle warto, czy nie lepiej byłoby nic nie robić, niż mamić ludzi łakociami, żeby zaraz potem wyrwać im je z rąk. U samych podstaw tej sytuacji tkwiło okrucieństwo, z którym w gruncie rzeczy pogodzić się nie umiałam. Patrzeć, jak dorośli ludzie padają na kolana i żebrzą o jeszcze jeden dzień. Widzieć ich łzy, słyszeć skowyt, szaleńcze błagania. Niektórzy udawali chorych – niby to bez zmysłów walili się na ziemię, symulowali paraliż – inni posuwali się do rozmyślnych samookaleczeń: podcinali sobie żyły, haratali nogi nożyczkami, odrąbywali palce dłoni i stóp. W skrajnych przypadkach zdarzały się samobójstwa – pamiętam co najmniej trzy czy cztery. Dom Woburnów miał rzekomo pomagać ludziom, ale czasem ich niszczył.
Читать дальше