PAŹDZIERNIK 1942
Ustawiczny lęk
Seldon zadzwonił, gdy matka, Sandy i ja leżeliśmy już w łóżkach. Był poniedziałek, dwunasty października; w porze kolacji usłyszeliśmy przez radio o zamieszkach, które wybuchły na Środkowym Zachodzie i Południu po ogłoszeniu przez wywiad brytyjski, iż prezydent Lindbergh celowo wodował samolotem trzysta mil od brzegu, aby niemiecka marynarka i korpus lotniczy mogły go błyskawicznie przetransportować na sekretne rendez-vous z Hitlerem. Gazety dopiero nazajutrz rano przyniosły szczegóły na temat burd ulicznych wywołanych tym komunikatem, chociaż moja matka już w parę minut po wysłuchaniu radiowych wiadomości odgadła prawidłowo, kto i dlaczego stał się celem awanturniczych ataków. Minęły trzy dni od zamknięcia granicy z Kanadą i nawet ja, chociaż myśl o porzuceniu Ameryki była dla mnie nieznośna, widziałem jasno, że to, iż ojciec parę miesięcy wcześniej nie usłuchał matki i nie wywiózł nas z kraju, było jego największym życiowym błędem. Ojciec wrócił do nocnej pracy na targu, matka codziennie biegała do sklepu po zakupy – w porywie donkiszoterii udała się nawet na zwołane po południu w szkole zebranie dla przyszłych obserwatorów listopadowej akcji wyborczej – Sandy i ja chodziliśmy co rano z kolegami do szkoły, a jednak, począwszy od drugiego tygodnia władzy urzędującego prezydenta Wheelera, lęk czaił się wszędzie, pomimo nawoływań pani Lindbergh do ignorowania doniesień z obcych krajów o miejscu pobytu prezydenta, pomimo medialnego rozgłosu wokół rabina Bengelsdorfa, który był teraz członkiem naszej rodziny, wżenionym w nią wujem, i raz nawet jadł kolację w naszym domu, lecz w żaden sposób nie mógł nam pomóc, a nawet gdyby mógł, nie uczyniłby tego z racji wzajemnej pogardy, jaką on i mój ojciec żywili nawzajem wobec siebie. Lęk był wszechobecny, to spojrzenie było wszechobecne, zwłaszcza w oczach naszych opiekunów – spojrzenie, które pojawia się w ułamek sekundy po zatrzaśnięciu drzwi, gdy człowiek uświadamia sobie, że nie wziął klucza. Nigdy przedtem nie widzieliśmy wszystkich dorosłych gnębionych jedną i tą samą bezradną myślą. Najsilniejsi z nich robili, co mogli, by zachować spokój i dzielność, by z przekonaniem w głosie tłumaczyć nam, że kłopoty wkrótce się skończą i powróci normalne życie – wystarczyło jednak, że włączyli wiadomości, a porażało ich tempo straszliwych zmian.
I oto wieczorem, dwunastego – gdy leżeliśmy już w łóżkach, nie mogąc zasnąć – zabrzęczał telefon: to Seldon dzwonił z Kentucky na koszt abonenta. Była dziesiąta, a jego matka jeszcze nie wróciła do domu. Ponieważ znał nasz numer na pamięć (i nie wiedział, do kogo jeszcze mógłby zadzwonić), chwycił za słuchawkę, połączył się z centralą i pospiesznie, starając się wyartykułować wszystko, co konieczne, zanim strach odbierze mu głos, poprosił:
– Rozmowa na koszt abonenta. Newark, New Jersey. Summit Avenue osiemdziesiąt jeden. Waverley, trzy – czterdzieści osiem – dwadzieścia siedem. Moje nazwisko Seldon Wishnow. Chcę rozmawiać osobiście z panem lub panią Roth. Albo z Philipem. Albo z Sandym. Z kimkolwiek. Mojej mamy nie ma w domu. Mam dziesięć lat. Nic nie jadłem, a mama nie wraca. Proszę mnie połączyć z Waverley trzy – czterdzieści osiem – dwadzieścia siedem! Chcę rozmawiać z kimkolwiek!
Rankiem tego dnia pani Wishnow pojechała samochodem do Louisville, aby na życzenie zatrudniającej ją firmy zgłosić się do inspektora okręgowego w regionalnym biurze Metropolitan. Louisville oddalone było od Danville o ponad sto mil, a z uwagi na kiepski stan łączących je dróg, podróż tam i z powrotem musiała potrwać praktycznie cały dzień. Dlaczego inspektor okręgowy nie mógł powiadomić pani Wishnow, o co chodzi, listownie lub telefonicznie – tego nikt nigdy nie zrozumiał, nie poproszono też o wyjaśnienie samego kuratora. Mój ojciec podejrzewał, że firma zamierzała tego dnia zwolnić panią Wishnow z pracy – chcieli, by złożyła w biurze ręcznie spisaną listę swoich klientów, po czym zostawiliby ją na bruku, bezrobotną po sześciu zaledwie tygodniach zatrudnienia, siedemset mil od domu. Rzeczywiście, pani Wishnow nie przysporzyła firmie wielkich zysków przez tych kilka pierwszych tygodni pracy na wiejskich obszarach okręgu Boyle – jednak nie dlatego, że się nie przykładała, tylko dlatego, że po prostu nie było tam klienteli. Szczerze mówiąc, wszyscy dawni agenci okręgu Newark przeniesieni w teren przez Metropolitan w ramach akcji Osadnictwo 42 osiągali katastrofalnie niskie rezultaty pracy. W mizernie zaludnionych zakątkach odległych stanów, dokąd przesiedlono ich wraz z rodzinami, nie mieli szans zarobić nawet jednej czwartej tego, do czego przywykli, działając na wielkomiejskich obszarach New Jersey – choćby więc z tego tylko powodu mój ojciec wykazał się podziwu godną przezornością, porzucając pracę w agencji i zatrudniając się w zamian u stryja Monty’ego. Wcześniej nie był dość przezorny, żeby nas przerzucić przez granicę kanadyjską przed jej zamknięciem i ogłoszeniem stanu wojennego.
– Gdyby żyła… – mówił Seldon do mojej matki, gdy zgodziła się zapłacić za rozmowę i przyjęła jego telefon – gdyby żyła…
Płakał tak strasznie, że z początku nic więcej nie mógł powiedzieć; nawet te dwa słowa ledwo dały się zrozumieć.
– Uspokój się, Seldon. Sam sobie robisz krzywdę. Wprawiasz się w histerię. Oczywiście, że twoja mama żyje. Po prostu spóźnia się z powrotem do domu – nic więcej się nie stało.
– Ale gdyby żyła, zadzwoniłaby do mnie!
– A jeśli utknęła w korku na szosie? Jeśli coś się zepsuło w samochodzie i musiała go odholować do warsztatu? Czy takie spóźnienia nie zdarzały jej się już wcześniej, gdy mieszkaliście w Newark? Przypomnij sobie ten wieczór, kiedy padało, twoja mama złapała gumę, a ty przyszedłeś do nas na górę – pamiętasz? To na pewno nic poważniejszego niż dziurawa dętka, więc proszę cię, kochanie, uspokój się. Musisz przestać płakać. Mamie nic złego się nie stało. Sam się rozdrażniasz tym, co mówisz, ale to nie jest prawda, więc proszę cię bardzo, spróbuj wziąć się w garść i zachować spokój.
– Ale ona nie żyje, pani Roth! Tak jak tata! Teraz już oboje moi rodzice nie żyją!
I, oczywiście, miał rację. Nic nie wiedział o zamieszkach w dalekim Louisville, a o tym, co działo się w innych miastach Ameryki, słyszał piąte przez dziesiąte. Ponieważ w życiu pani Wishnow nie było miejsca na nic więcej prócz dziecka i pracy, w jej domu w Danville nie czytało się gazet ani nie słuchało radia przy kolacji tak jak u nas w Newark. Pewnie dlatego, że pani Wishnow była na to zbyt zmęczona, że zobojętniała na wszelkie nieszczęścia oprócz własnych.
Ale Seldon miał absolutną rację: pani Wishnow nie żyła, chociaż nikt o tym nie wiedział aż do następnego dnia, gdy dymiący wrak samochodu z jej szczątkami znaleziono w rowie przy polu kartofli, na równinnych południowych obrzeżach Louisville. Prawdopodobnie została pobita i okradziona, a samochód podpalony, w pierwszych minutach wieczornych zamieszek, które nie ograniczyły się do centrum Louisville, gdzie znajdowały się żydowskie sklepy, i dzielnic mieszkalnych, gdzie rezydowali nieliczni miejscowi Żydzi. Członkowie Ku-Klux-Klanu wiedzieli, że gdy zapłoną pochodnie i krzyże, robactwo będzie próbowało uciekać – dlatego zasadzili się na swe ofiary nie tylko przy szosie głównej, prowadzącej na północ do Ohio, ale i przy wąskich drogach lokalnych na południe. Tam właśnie pani Wishnow przypłaciła życiem znieważenie dobrego imienia Lindbergha przez nieżyjącego już Waltera Winchella, którego ton podchwyciła sterowana przez Żydów machina propagandowa premiera Churchilla i króla Jerzego VI.
Читать дальше