Głowa Simona była z lekka zadarta ku górze. Nie mógł odwrócić wzroku i Władca Much trwał przed nim jakby zawieszony w przestrzeni.
– Co ty tu robisz sam? Nie boisz się mnie?
Simon zadrżał.
– Nikt ci tu nie może pomóc. Tylko ja. A ja jestem Zwierz.
Wargi Simona poruszyły się, wydobył ledwie dosłyszalne słowa:
– Świński łeb na patyku.
– Jakby Zwierz miał być czymś, co można wytropić i zabić!
Ładne sobie! – rzekł łeb. W ciągu kilku chwil las i wszystko dokoła brzmiało parodią śmiechu. – A ty wiedziałeś, prawda? Że jestem częścią was? Blisko, bliziutko, bliziuteńko! Że to przeze mnie wszystko na nic? Że jest tak, jak jest?
Znów zadrgał śmiech.
– No dosyć – rzekł Władca Much. – Wracaj już do kolegów i zapomnijmy o wszystkim.
Głowa Simona zakołysała się. Oczy miał na wpół przymknięte, jakby naśladował to ohydztwo na patyku. Wiedział, że nadchodzi jedna z jego chwil. Władca Much zaczął rozdymać się jak balon.
– To śmieszne. Wiesz doskonale, że spotkasz mnie tam na dole, więc nie próbuj uciekać!
Kark Simona był wygięty w łuk i naprężony. Władca Much przemówił głosem dyrektora szkoły:
– To już przechodzi wszelkie granice. Biedny, wykolejony chłopcze, myślisz, że jesteś mądrzejszy ode mnie?
Umilkł na chwilę.
– Ostrzegam cię. Bo mogę stracić cierpliwość. Jesteś niepotrzebny. Rozumiesz? Zrobimy sobie zabawę na tej wyspie. Rozumiesz? Zrobimy sobie zabawę! Więc nie próbuj swoich sztuczek, mój biedny, wykolejony chłopcze, bo inaczej…
Simon patrzył w wielką paszczę, która ziała czernią, rozszerzającą się czernią.
– …Bo inaczej – mówił Władca Much – wykończymy cię.
Zrozumiałeś? Jack i Roger, i Maurice, i Robert, i Bill, i Prosiaczek, i Ralf. Wykończymy. Rozumiesz?
Simon znalazł się w paszczy. Upadł i stracił przytomność.
Chmury nad wyspą wciąż się gromadziły. Stały prąd rozgrzanego powietrza unosił się przez cały dzień nad górą i wzbijał na dziesięć tysięcy stóp; kłębiące się masy gazu stłoczyły się w jednym miejscu, każdej chwili gotowe wybuchnąć. Pod wieczór słońce znikło i miejsce światła dnia zajął miedziany poblask. Nawet to powietrze, które płynęło znad morza, było gorące i nie przynosiło ochłody. Woda, drzewa i różowe skały utraciły barwy pod nawisem białych i brunatnych chmur. Prosperowały jedynie muchy, czerniące swojego władcę, i wyprute flaki, które wyglądały niby stos połyskliwego węgla. Nawet kiedy Simonowi pękła w nosie żyłka i zaczęła płynąć świeża krew, zostawiły go w spokoju, przekładając nad nią wyborny smak świni.
Wraz z upływem krwi atak Simona przeszedł w odrętwienie. Leżał na macie z pnączy, a tymczasem nadszedł wieczór i w chmurach ciągle przetaczało się dudnienie. Wreszcie chłopiec ocknął się i zobaczył niewyraźnie tuż przy swojej twarzy ciemną ziemię. Leżał dalej nieruchomo z policzkiem przy ziemi, tępo wpatrzony przed siebie. Potem obrócił się, podciągnął stopy i chwycił się pnączy, żeby się podnieść. Gdy targnął pnączami, muchy zerwały się z gniewnym bzyczeniem z flaków i zaraz przylgnęły do nich znowu. Simon stanął na nogi. Światło było jakieś pozaziemskie. Władca Much wyglądał niby czarna kula na patyku.
Simon powiedział głośno w stronę polanki:
– Co innego można zrobić?
Nie było odpowiedzi. Odwrócił się i wpełzł przez pnącza w mrok lasu. Szedł między drzewami z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu i krwią zakrzepłą wokół ust. Czasem tylko, gdy rozsuwał pnącza i obierał dalszą drogę według ukształtowania terenu, usta układały mu się w bezgłośne słowa.
Niebawem pnącza przerzedziły się i tu, i ówdzie między drzewa padały z nieba rzadkie plamy perłowego światła. Był to grzbiet wyspy, lekkie wzniesienie u podnóża góry, gdzie kończyła się niezgłębiona dżungla. Otwartą przestrzeń przeplatały krzaki i ogromne drzewa i w miarę jak las stawał się rzadszy, teren wznosił się coraz bardziej stromo. Simon wciąż szedł, chwiejąc się czasem ze zmęczenia, lecz nie ustając. W oczach nie miał zwykłej wesołości i szedł z jakimś ponurym zdecydowaniem, jak starzec.
Zatoczył się pod nagłym uderzeniem wiatru i wówczas, spostrzegł, że stoi na nagiej skale pod miedzianym niebem. Stwierdził, że ledwie powłóczy nogami i boli go język. Gdy wiatr dosięgnął wierzchołka góry, Simon zauważył jakiś ruch, trzepotanie czegoś błękitnego na tle burych chmur. Piął się z trudem naprzód, a wiatr znów uderzył, tym razem mocniejszy, i targnął koronami drzew, aż się ugięły i zaszumiały. Jakaś zgięta w pałąk postać na wierzchołku rozprostowała się nagle i spojrzała na Simona z góry. Chłopiec schylił głowę i mozolnie piął się dalej.
Muchy również znalazły ową postać. Spłoszone ruchem zrywały się na krótką chwilę tworząc ciemną chmurę wokół jej głowy. Potem, gdy błękitna czasza spadochronu opadała i tęga postać skłaniała się z westchnieniem ku przodowi, znów ją obsiadały.
Simon poczuł, że uderza kolanami w skałę. Podczołgał się bliżej i wkrótce zrozumiał. Plątanina linek wyjawiła mu mechanikę tej całej parodii; przyjrzał się białym kościom policzkowym, zębom, kolorom rozkładu. Zobaczył, jak guma i płótno niemiłosiernie krępują to nieszczęsne ciało, które już powinno ulec rozpadowi. Potem znowu powiał wiatr i postać uniosła się, skłoniła i zionęła na Simona smrodem. Simon stanął na czworakach i zwymiotował wszystko, co miał w żołądku. Następnie zabrał się do linek spadochronu; wyplątał je ze skał i uwolnił postać od zniewagi wiatru.
Wreszcie odwrócił się i spojrzał ku plaży. Ognisko koło granitowej płyty zgasło, a w każdym razie nie dymiło. Nieco dalej, za rzeczką, przy wielkim odłamie skały, unosiła się ku niebu cienka strużka dymu. Lekceważąc muchy zrobił z dłoni daszek nad oczami i wytężył wzrok. Nawet z tej odległości zdołał stwierdzić, że przy ognisku była większość chłopców, jeżeli nie wszyscy. A więc przenieśli obóz na inne miejsce, dalej od zwierza. Myśląc o tym spojrzał na cuchnące zwłoki obok siebie. Zwierz, choć straszny, jest całkiem nieszkodliwy, i trzeba o tym jak najszybciej wszystkich powiadomić. Ruszył w dół, lecz nogi ugięły się pod nim. Zebrał wszystkie siły i słaniając się zaczął schodzić.
– Popływajmy – rzekł Ralf – to jedno nam zostało.
Prosiaczek badał przez soczewkę groźne niebo.
– Nie podobają mi się te chmury. Pamiętasz, jak lało zaraz po naszym wylądowaniu?
– Znowu będzie lalo.
Ralf skoczył do wody. Na skraju basenu bawiło się kilku maluchów, próbując znaleźć ulgę w wodzie, która była gorętsza od krwi. Prosiaczek zdjął okulary, zanurzył się ostrożnie i włożył je z powrotem. Ralf wypłynął na powierzchnię i prysnął na niego wodą.
– Uważaj, moje okulary! – krzyknął Prosiaczek. – Jak mi je oblejesz, będę musiał wyjść i wytrzeć.
Ralf znowu puścił strugę wody na Prosiaczka i nie trafił. Roześmiał się pewien, że Prosiaczek jak zwykle wycofa się potulnie w pełnym boleści milczeniu. On jednak zaczął tłuc rękami wodę.
– Przestań! – wrzasnął. – Słyszysz?
Z wściekłością bryzgał wodą w twarz Ralfa.
– Dobrze już, dobrze – powiedział Ralf. – Nie wścieklij się.
Prosiaczek przestał tłuc wodę.
– Głowa mnie boli. Chciałbym, żeby się ochłodziło.
– Żeby zaczął padać deszcz.
– Żebyśmy mogli znaleźć się w domu.
Читать дальше