– Spodziewałabym się, że uzupełnisz zapasy w lodówce, to wszystko. Dla własnej wygody.
Millie przewraca oczami.
– Och, jasne. Oczywiście te sępy tylko by mi uprzejmie pomachały, gdybym raźno ruszyła w drogę.
– Gdyby cię napastowali, mogłabyś odpowiedzieć im tym samym. – Mariah bierze torebkę i idzie do wyjścia. – Niedługo wrócę.
Jednakże wymknięcie się dziennikarzom nie jest takie łatwe, jak przypuszczała Mariah. Jadąc wolno podjazdem, o mało nie potrąciła człowieka, który tuż przed samochodem pchał wózek inwalidzki z córką. Pomimo obecności policji setki dłoni klepią w okna, zderzaki, karoserię.
– Boże – szepcze, zdumiona liczebnością tłumu. Z ulgą przyśpiesza ćwierć mili za podjazdem.
Wierzyła, że jeśli nie weźmie Faith, nikt nie będzie jej śledził, ale gdy kieruje się do supermarketu w sąsiednim miasteczku, jadą za nią trzy samochody. Obserwując je uważnie w lusterku wstecznym, z rozmysłem wybiera boczne uliczki zamiast głównych dróg, liczy bowiem, że uda jej się zgubić ciekawskich, zanim dotrze do celu. Kiedy opuszcza Nowy Kanaan, widzi za sobą już tylko jeden samochód, który w ślad za nią wjeżdża na parking, ale skręca w przeciwnym kierunku. Mariah z zakłopotaniem uświadamia sobie, że to może być sąsiad albo inny mieszkaniec miasta, a nie śledzący ją dziennikarz.
W sklepie ze schyloną głową wrzuca do wózka melony, sałatę i angielskie bułeczki, nie patrząc w oczy innym klientom. Porusza się po alejkach z posępnym postanowieniem, że nierozpoznana dojdzie do kasy. Kiedy jednak wyciąga rękę, by otworzyć ladę chłodniczą, ktoś łapie ją za przegub i ciągnie za wysoką chłodziarkę z lodami.
– Ian.
Ubrany jest w dżinsy i pogniecioną flanelową koszulę, bejsbolówkę naciągniętą ma nisko na czoło. Nie ogolił się. Mariah dotyka jego policzka.
– To twoje przebranie?
Ian przesuwa dłoń na jej ramię.
– Chciałem się dowiedzieć, co było w sądzie.
Małe światełko gaśnie w sercu Mariah.
– Och.
– I chciałem zobaczyć się z tobą. – Palce Iana zamykają się na gładkiej skórze jej dłoni. – Musiałem.
Mariah podnosi na niego wzrok.
– Za pięć tygodni odbędzie się rozprawa. – Ledwo dostrzega jego oczy pod daszkiem czapki; mają barwę czystego arktycznego błękitu i patrzą z niezwykłą uwagą, przyszpilając Mariah niczym motyla.
Zza rogu wychodzi kobieta, pchając wózek z bliźniakami uwieszonymi po obu jego stronach jak boje. Spogląda na nich obojętnie i idzie dalej.
– Nie możemy tu tak stać – mówi Ian. – Jedno z nas w końcu ktoś rozpozna. – Nie wykonuje jednak ruchu, by odejść, ale gładzi ją po brodzie, przez co Mariah wygina szyję niczym kot.
I nagle Ian cofa się.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby Faith została z tobą.
– Sędzia tylko wtedy pozwoli mi ją zatrzymać, jeśli będzie przekonany, że jej życie jest całkowicie normalne – mówi Mariah spokojnie. – Tak więc najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, Ianie, jest wyjazd. – Udziela sobie pozwolenia na jeszcze jedno spojrzenie, jeszcze jedno dotknięcie jego dłoni. – Najlepszą dla Faith, ale najgorszą dla mnie. – Chwyta poręcz wózka i idzie alejką. Serce jej wali, ale na twarzy maluje się spokój, jakby wcale się z nim nie spotkała.
Telefon dzwoni, kiedy Mariah już zasypia. Nieprzytomna, sięga po słuchawkę, przekonana, że usłyszy Iana, i zbyt późno uświadamia sobie, że nim jeszcze pojawiają się sny, on już zajął w nich miejsce.
– Tak się cieszę, że wciąż odbiera pani telefon.
– Ksiądz MacReady – mówi Mariah, siadając na łóżku. – Czy nie jest za późno?
– A na co? – pyta ksiądz ze śmiechem.
– Na telefon.
Następuje chwila ciszy.
– Nauczono mnie, że na to nigdy nie jest za późno. Czasami spada na człowieka jak cios i powala na ziemię *.
Mariah spuszcza nogi z łóżka, palcami robi fałdki na kocu.
– Znowu przekręca ojciec moje słowa.
– Cokolwiek to warte, modliłem się za was – mówi MacReady cicho. – Modliłem się, żeby mogła pani wywieźć stąd Faith.
– Wygląda na to, że gorąca linia księdza jest cokolwiek zardzewiała.
– To niewykluczone. I dlatego chciałem z panią porozmawiać. Pani mama miała przyjemność odprawić dzisiaj mojego kolegę, który chciał porozmawiać z Faith.
– Moja córka nie jest laboratoryjnym okazem dla Kościoła katolickiego, ojcze – mówi Mariah z goryczą. – Proszę powiedzieć koledze, żeby wracał do domu.
– To nie ode mnie zależy. Na tym polega jego praca. Kiedy Faith zaczyna mówić rzeczy, które kłócą się z trwającym dwa tysiące lat nauczaniem, należy to ocenić.
Mariah przypomina się stare powiedzenie: Jeśli w lesie pada drzewo i nikt tego nie słyszy, czy wydaje ono jakiś hałas? Jeśli nie chcesz religii, czy masz prawo ich odesłać?
– Wiem, że będzie pani przeciwna – ciągnie MacReady – ale uważałbym to za osobistą przysługę, gdyby pozwoliła pani Faith na spotkanie z księdzem Rampinim.
Koło jej domu są ludzie, którzy zgromadzili się tu w imię wiary chrześcijańskiej. Nie zapraszała ich, bardzo by się cieszyła, gdyby sobie poszli.
Sędzia zapisałby jej na plus, gdyby zdołała skłonić ich do odejścia.
A oni na pewno by odeszli, gdyby z ust dostojników swojego Kościoła usłyszeli, że Faith nie jest tą, którą chcieliby w niej widzieć.
Z drugiej strony, oznaczałoby to wykorzystanie Faith, a Mariah nie jest pewna, czy tego chce, nawet w imię wyższych celów.
– Faith i ja nie jesteśmy ojcu winne żadnych przysług. Nie jesteśmy katoliczkami.
– Formalnie rzecz biorąc, Jezus także nim nie był – odpowiada MacReady.
Mariah opada na poduszkę, czuje, jak materiał ociera się o jej policzki. Myśli o drzewach cicho i niezauważenie padających w lesie, aż wreszcie pewnego dnia ktoś, kto przypadkiem tam trafił, widzi, że zniknął cały las.
29 października 1999
Rampini zna wiele sposobów na sprawienie, by posąg płakał, przy czym żaden nie ma nic wspólnego z Jezusem. Można natrzeć marmurowe oblicze chlorkiem wapnia, na którym wilgoć z powietrza będzie osiadać i tworzyć fałszywe łzy. Można wcisnąć w oczodoły kulki smalcu, które roztopią się po ogrzaniu do temperatury pokojowej. Można nawet posłużyć się kuglarską sztuczką, przesuwając mokrą gąbką po posągu, gdy uwaga widzów zajęta jest czymś innym. Widywał sztuczną krew ukrytą w rękawie, stygmaty pojawiające się po jednym ruchu dłoni. Obserwował, jak różańce ze srebrnych zmieniają się w złote za sprawą naukowo wytłumaczalnych reakcji.
Co w tej sprawie podpowiada mu instynkt? Faith White to oszustka.
Na początku był przekonany, że zdyskredytowanie dziewczynki będzie łatwe jak bułka z masłem. Kilka dyskretnych przesłuchań, płaczliwe wyznanie i ksiądz przed kolacją wróci do seminarium. Im więcej jednak dowiaduje się o Faith White, tym trudniej przychodzi odrzucenie jej jednym gestem.
Wczoraj rozmawiał z wieloma dziennikarzami koczującymi przed domem, próbując odkryć sekretną umowę, którą być może zawarła z nimi matka, czy wyłowić choć jedną wzmiankę o wyłączności na relację telewizyjną. Historycznie rzecz biorąc, prawdziwi prorocy nie odnosili korzyści materialnych, nie zdobywali szacunku i uznania. Gdyby natrafił na najbardziej nawet subtelną aluzję o zapewnianiu sobie rozgłosu, jeszcze dzisiaj po południu byłby na autostradzie.
W porządku, więc ta kobieta nie próbuje stać się sławna i bogata przez odgrywanie wizjonerki. Ale też nie ma żadnych dowodów poza rzekomymi wizjami Faith White – jak źródło leczące choroby w Lourdes czy obraz Najświętszej Dziewicy niewykonany ludzkimi rękoma, który otrzymał błogosławiony Juan Diego i który cztery wieki później wciąż wisi w kaplicy w Mexico City. Rampini powiedział to wszystko MacReady'emu, a ten – jakże irytująco! – ledwo uniósł wzrok znad kazania, które pisał w swoim gabinecie.
Читать дальше