Ian ignoruje wyciągniętą dłoń.
– Ale pan nie jest jednym z nich.
– Za to pan…
Ian chwyta mocno palce McManusa, co postronny obserwator uznałby pewnie za uścisk ręki, jemu jednak chodzi o to, by intruzowi sprawić dotkliwy ból.
– Pracuję sam – mówi Ian przez zaciśnięte zęby. – A jeśli pan sugeruje, że mam jakikolwiek związek z tymi bzdurami, które pan publikuje, znajdę w pańskiej szafie tyle szkieletów, że szef nie pozwoli panu pisać alfabetu, nie wspominając już o nekrologach.
I z uczuciem wielkiej satysfakcji zatrzaskuje drzwi przed nosem dziennikarza.
W wieku siedmiu lat Constantine Christopher Andrews wszył kawałki drutu kolczastego w podszewkę swoich ubrań, uznał bowiem, że tylko wtedy zdoła wydostać się z dzielnicy, w której się urodził, i najprawdopodobniej umrze, jeśli swą gorliwą pokutą zwróci na siebie uwagę Boga. Jego matka, która nie zadała sobie trudu, by nauczyć się angielskiego, kiedy z Sycylii przypłynęła do Ameryki, zawsze zakładała, że syn zostanie księdzem; jej pewność miała jakiś związek ze znamieniem w kształcie krzyża, wyraźnie znaczącym jego brzuszek przy narodzinach. Constantine przez całe dzieciństwo tak często słyszał o swym powołaniu, że sam przyzwyczaił się do tej myśli i przyjął ją jako fakt.
Kochał katolicyzm. Była to tygodniowa dawka koloru, pozłoty i wspaniałości w biednym jak mysz kościelna getcie. Jego poświęcenie zostało stosownie nagrodzone i Constantine wspiął się po szczeblach kościelnej hierarchii; obecnie piętnasty rok służył jako biskup. Chciał przejść na emeryturę pięć lat temu, ale papież nie wyraził zgody. Minęło tak wiele czasu, odkąd miał styczność ze zwykłymi wiernymi – a prawdę mówiąc, odkąd religia znaczyła coś więcej niż tylko oliwienie kół w maszynerii służącej do zbierania funduszy – że kiedy O'Shaughnessy dzwoni z historią o rzekomej stygmatyczce, Constantine'a ogarnia konsternacja.
– O czym my tu mówimy? – pyta zdesperowany, ponieważ przedłużanie tej rozmowy oznacza, że spóźni się na Heritage Breakfast w Italian Center, w którym udział biorą niektórzy najbogatsi katoliccy biznesmeni w Manchesterze. – Stopy, dłonie, boki?
– O ile wiem – odpowiada O'Shaughnessy – tylko dłonie. Poza tym dziewczynka jest Żydówką.
– Ha, to sprawę załatwia. Niech się nią zajmą rabini.
– Chyba tak zrobią. Tylko że prasa już się w to zaangażowała. Według księdza MacReady'ego, około trzystu praktykujących katolików odwiedziło jej dom. – Prałat chrząka. – Jest też drobna kwestia rzekomego wskrzeszenia.
– Prasa, powiadasz? – Biskup Andrews zastanawia się. Jako członek kościelnej hierarchii zdążył zauważyć, że dotacje na rzecz kościoła są częstsze, jeśli wiarę promują specjaliści od PR – u. Gdyby udało mu się do grudnia zebrać założoną sumę, mógłby chyba wybrać się do Scottsdale na golfa.
Nie po raz pierwszy żałuje, że jest biskupem w małej, biednej diecezji w południowym New Hampshire, a nie w wielkim mieście w rodzaju Bostonu.
– W tym roku wysłałem do seminarium Świętego Jana trzech kandydatów. Powinni użyczyć nam jednego z wykładowców, żeby przyjrzał się tej sprawie.
– Bardzo dobrze, wasza ekscelencjo. Powiadomię księdza Mac – Ready'ego.
Biskup rozłącza się, po czym dzwoni do rektora seminarium Świętego Jana w Bostonie. Przez minutę rozmawia o meczu drużyny Celtics, po czym przechodzi do sedna z tym samym wyrachowanym wdziękiem, który zwykle rezerwuje do wylewnych powitań. Po niecałych dziesięciu minutach przyparty do muru rektor podaje nazwisko. Biskup notuje je na kartce i przekazuje ją swojemu asystentowi. Kiedy wychodzi z gabinetu, zastanawia się, czy zje wafle, czy raczej grzankę; zdołał już całkowicie usunąć z myśli dziewczynkę ze stygmatami.
Faith wie, że dzień nie będzie dobry, jeśli mama na śniadanie robi naleśniki z bananami. Lubi naleśniki, ale smażone banany śmierdzą jak stopy i próbując je przełknąć, cały czas mimowolnie myśli o przepoconych skarpetkach, co przy śniadaniu całkiem wystarczy, by zwymiotować. Mówiła mamie chyba z miliard razy, że nie znosi naleśników z bananami, tylko że jak w wypadku większości rzeczy, które jej mówi, słowa trafiają w próżnię; Faith zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście wydaje jakieś dźwięki, czy też głos rozbrzmiewa wyłącznie w jej głowie.
– Mamo – mówi, siadając przy stole. – Chcę coś innego.
Mama bez słowa się odwraca i zabiera naleśniki z bananami.
Faith opada szczęka. Jeśli mama zadaje sobie trud, żeby przygotować na śniadanie coś więcej niż płatki, Faith powinna docenić jej wysiłki i zjeść wszystko, co ma na talerzu. Patrzy teraz, jak mama wyrzuca naleśniki do kosza na śmieci i z roztargnieniem zamyka pokrywę.
– Co mam jeść?
Mama patrzy na nią i mruga.
– Och – mówi, wracając na ziemię. – Sama nie wiem. Płatki? – I nie czekając na zgodę Faith, otwiera pudełko i wsypuje część jego zawartości do miski, po czym zalewa to wodą. Ze stukiem stawia miskę na stole. Faith pociąga nosem. Banany.
– Założę się, że tatuś nie kazałby mi jeść czegoś tak obrzydliwego – mruczy.
Matka okręca się na pięcie.
– Co powiedziałaś?
Faith zadziera brodę.
– Założę się, że gdybym mieszkała z tatusiem, nie kazałby mi tego jeść.
Oczy matki są czerwone i załzawione, głos tak cichy, że słuchanie go wręcz boli. Faith ma wrażenie, że dostała kopniaka w żołądek. Matka z wysiłkiem przełyka, jakby bananowe płatki utkwiły jej w gardle.
– Chcesz mieszkać z tatusiem?
Faith przygryza wargę. Kocha ojca, to prawda, ale z matką jest inaczej, jakoś łatwiej i bliżej, i po tych wszystkich latach przebywania na obrzeżach jej życia Faith nie ma ochoty rezygnować z ani jednej cennej sekundy.
– Ja chcę mieszkać tutaj – mówi ostrożnie.
Warto było to powiedzieć, bo matka pośpiesznie przemierza dzielący je dystans i przytula Faith. A jeszcze lepsze jest to, że wsadza łokieć do miski z płatkami.
– Cholera – mówi i rumieni się. – Chyba lepiej dam ci coś innego.
– Chyba tak.
Faith patrzy, jak matka opłukuje rękaw i moczy gąbkę.
– Nie najlepiej mi to wychodzi – mówi, wycierając stół.
Grudki płatków spadają, lądując na kolanach Faith i na podłodze. Faith patrzy na włosy zasłaniające mamie połowę twarzy, na dołeczek w jej policzku. Kiedy Faith miała trzy, cztery lata, dotykała tego miejsca i czekała, aż przy uśmiechu zrobi się tam wgłębienie. Uwielbiała to, że mogła wsuwać palec w uśmiech mamy.
– Radzisz sobie doskonale – mówi Faith i nieśmiało podnosi się z krzesła, by pocałować mamę w łuk karku.
Joseph MacReady ukradkiem zerka na siedzącego obok niego w starym chevrolecie księdza i myśli, że stopień naukowy z psychologii pastoralnej jeszcze nie czyni z człowieka eksperta. Ksiądz Rourke z seminarium Świętego Jana wciąż ma mleko pod nosem. Jest tak młody, że pewnie jeszcze się nie urodził, kiedy MacReady był w Wietnamie. I nie wysuwa nosa poza bostońskie seminarium, tę swoją wieżę z kości słoniowej. Nie wiedziałby, jak doradzić parafianinowi, nawet gdyby ten sam do niego przyszedł.
Ale oczywiście MacReady zachowuje te uwagi dla siebie.
– Psychologia pastoralna – mówi przyjaźnie, skręcając na drogę prowadzącą do domu Mariah White. – Co skłoniło cię do takiego wyboru?
Rourke zakłada nogę na nogę, spod czarnych spodni widać polarową skarpetkę i sandały.
– Och, przypuszczam, że dar nawiązywania kontaktów z ludźmi. Pewnie zostałbym psychiatrą, gdybym nie poczuł innego powołania.
Читать дальше