Wstałem z łóżka z Kasią – Ptasią na palcu. Posadziłem ją na krześle przy stole. Zaczęła śpiewać – miała piękny głos, chociaż znała tylko dwie melodyjne nuty.
Asystowała nam przy myciu. Towarzyszyła przy śniadaniu. Nie chciałem zostawiać jej w zamkniętym młynie, więc wyciągnąłem rękę, żeby wynieść ją na dwór. Wskoczyła na palec, jak poprzednio, bez wahania. Wyszedłem na zewnątrz i podrzuciłem ją ku niebu. Odśpiewała swoją prostą piosenkę, dwukrotnie okrążyła młyn i odleciała w stronę stawu.
Odtąd, za każdym razem, kiedy przyjeżdżaliśmy do młyna, ona już na nas czekała. Maurice, nasz sąsiad, powiedział, że zawsze wiedział, kiedy przyjedziemy, ponieważ krótko przedtem zjawiał się ten żółty ptak. Czuliśmy się wtedy, jakbyśmy się przenosili do jakiejś zaczarowanej krainy. Trwało to całe trzy lata. Każdego ranka, kiedy mój zegarek „piszczał” na siódmą, Kasia – Ptasia była już na posterunku. Była tam wiosną, latem, jesienią i zimą. Wiosną drugiego roku na niewielkim występie w murze, tuż pod oknem, założyła gniazdo. Odkryłem je przez przypadek, myjąc szyby. W gnieździe było pięć jajek. Will zastanawiał się, dlaczego pięć, skoro ich było tylko czworo. Coś mi podszeptywało, że wyklują się tylko cztery.
Tak też się stało. Kasia – Ptasia nie broniła nam dostępu do gniazda. Z jednego jajka nic się nie wykluło. Na Willu zrobiło to niesamowite wrażenie, a na nim mało co robi wrażenie. Któregoś dnia ptasie dzieci odleciały i zostało puste gniazdo. Wychyliłem się z okna, zdjąłem je i położyłem na obramowaniu kominka, na wypadek, gdyby Kasia – Ptasia kiedyś jeszcze go potrzebowała. Potem zrozumiałem, że przekazała nam już to, co miała do powiedzenia.
Od zawarcia ugody nigdy już nie widziałem Kasi – Ptasi. Wcześniej przylatywała tylko po to, żeby nam dodać otuchy w naszych zmartwieniach, a to już mieliśmy za sobą. Wiedziałem, że prowadzi gdzieś jakieś własne życie czy jakkolwiek nazwać to, co robi dusza bez ciała, i nawet nie byłem rozczarowany, kiedy przyszła wiosna, a ona się nie pojawiła. Wiem, że to, co się nam przydarzyło, można logicznie wytłumaczyć na wiele sposobów, ale dla mnie jedyne racjonalne wyjaśnienie to takie, że nawiedziła nas Kate. To był podarek dla nas.
Mój wydawca z Granty, Bill Buford, jest przekonany, że napisałem tę książkę w ramach autoterapii, chcąc ulżyć swoim cierpieniom. Sądzę, że się myli, ale jestem ostatnim, który może się wypowiadać w tej sprawie.
– Czy patrząc na to z dystansu – pytał Bill – można powiedzieć, że, w pewnym sensie, to użeranie się z prawnikami było ci potrzebne, że był to sposób na uniknięcie zbyt silnych emocji?
Jednym ze skutków skierowania sprawy do sądu było to, że twoja córka przestała być twoją córką, a stała się jedynie postacią z akt sądowych. Możliwe, że zadziałało to jak środek znieczulający.
Nie sądzę, żeby to był akurat ten mechanizm. Najważniejszym celem moich wyjazdów do Oregonu było, jak to często powtarzałem w książce, spowodowanie wydania zakazu wypalania ściernisk. Dlatego zacząłem ją pisać. Nie chciałem, żeby ktoś jeszcze musiał wycierpieć to co my. Teraz to już nieaktualne. Jeśli Oregończycy, z jakichś powodów, chcą spalić swoje domostwa, to ich sprawa. Tak jak powiedziałem w zakończeniu książki, śmierć naszych bliskich ma czasem głęboki sens. Może to nauczka dla żywych, żeby się nie trzymali życia aż tak kurczowo i za wszelką cenę. Dla mnie to była właśnie taka lekcja.
W przyszłym roku skończę siedemdziesiąt lat. Pewnie już niedługo dowiem się, czy uda mi się spotkać Billa, Kate, Mię i Dayiel.
Żeby to wiedzieć na pewno, najpierw muszę umrzeć.
Jeśli chodzi o losy innych postaci występujących w tej książce, to Mona Flores (to nie jest jej prawdziwe nazwisko) została wspólnikiem w swojej firmie, rozwiodła się z mężem, sprzedała swój wielki dom, otworzyła z przyjacielem kancelarię adwokacką i znalazła sobie nowego męża. Cieszę się jej szczęściem.
Tego lata chcemy odwiedzić naszych starych przyjaciół, Wilsonów. Nadal mieszkają w Portland.
Tak więc życie toczy się dalej. Toczy się dalej i trwa dłużej niż większość z nas gotowa jest uwierzyć.
9 maja 1994 roku, Port Marly
Znany pisarz, William Wharton, stracił córkę, zięcia i dwie wnuczki w wypadku, który jego zdaniem nigdy nie powinien był się wydarzyć.
Z Adriaane Pielou rozmawia o swoim smutku i o książce Niezawinione śmierci, którą napisał, aby zapobiec dalszym tragicznym śmierciom.
Wydarzyło się to sześć lat temu, 3 sierpnia 1988 roku. Pewien farmer wypalał ściernisko na pobliskich polach, kiedy wiatr zmienił kierunek i gęsty dym zasnuł autostradę międzystanową nr 5 w Oregonie, w Stanach Zjednoczonych.
Z powodu robót drogowych na autostradzie panował wyjątkowy tłok.
Kiedy dym wdarł się pomiędzy pędzące pojazdy, kierowcy nie widzieli nawet maski własnego samochodu. Jedno z aut, furgonetka VW, jechała wciśnięta między dwie olbrzymie, osiemnastokołowe ciężarówki. Ciężarówka z tyłu staranowała furgonetkę. Wybuchnął zbiornik paliwa i cała rodzina uwięziona w aucie – matka, ojciec i dwie małe dziewczynki, zapięte w swoich dziecięcych fotelikach – spalili się żywcem.
„To najstraszniejszy wypadek, jaki kiedykolwiek widziałem. Ciała pasażerów furgonetki były tak zwęglone, że nie można ich było rozpoznać” – powiedział dziennikarzom wstrząśnięty policjant.
Spalonymi żywcem członkami rodziny Williama Whartona byli: jego trzydziestopięcioletnia córka, Kate, zięć, Bert Woodman, oraz dwie wnuczki Dayiel i Mia, pierwsza miała dwa lata, druga zaledwie osiem miesięcy. Książka Whartona, opowiadająca o ich śmierci i walce pisarza o ukaranie winnych, ukazała się 31 października 1994 roku.
Na werandzie swojego letniego domu w Ocean Grove, w stanie New Jersey, Wharton wspomina tę tragedię. Ten krzepki, energiczny mężczyzna (w przyszłym roku kończy siedemdziesiąt lat) oraz, od wydania znakomitego Ptaśka w 1978 roku, ceniony pisarz ociera łzy, kiedy zaczyna opowiadać. Kate to najstarsze z czwórki dzieci, które ma ze swoją żoną, Rosemary. Podczas naszej rozmowy Wharton – niezwykle przywiązany do swojej rodziny – wielokrotnie, wspomina wszystkich czworo. Mówienie o Kate nie sprawia mu trudności, póki nie zaczyna opowiadać o okolicznościach jej śmierci. Wówczas dopiero widać, jakie to dla niego bolesne.
„Wciąż mnie to boli i wciąż jestem wściekły, bo to były takie niepotrzebne śmierci – mówi po prostu. – Chcę, żeby ta książka pomogła ukrócić wypalanie ściernisk w Oregonie, tak żeby już nikt więcej nie musiał z tego powodu umierać”.
W karambolu, w którym zginęła córka Whartona i jej rodzina, ogółem śmierć poniosło siedem osób, a trzydzieści siedem zostało rannych. Ten makabryczny wypadek – a także wcześniejsze podobne – spowodowały przyrost liczby członków organizacji ekologicznych walczących o zakaz wypalania ściernisk w Oregonie, jednak w opinii władz ważniejsze są ogromne zyski, jakie z uprawy traw czerpią zarówno farmerzy, jak i budżet stanowy.
„Jak oni mogą z tym żyć?” – pyta Wharton, a w jego niebieskich oczach szklą się nie skrywane łzy. W Niezawinionych śmierciach są rozdziały, których istotnie nie da się czytać inaczej jak przez łzy.
Narratorem pierwszej części książki jest Kate. Opisuje swoje szczęśliwe dzieciństwo, dorastanie na barce na Sekwanie w Paryżu, na której Wharton i jego żona Rosemary – mając dość życia w Stanach Zjednoczonych – zamieszkali trzydzieści lat temu. Opisuje święta Bożego Narodzenia w starym młynie wodnym w Burgundii, który jest w posiadaniu Whartonów, potem wyjazd do Stanów Zjednoczonych, studia na uniwersytecie w Kalifornii i swój ślub. Małżeństwo kończy się rozwodem, po którym ona i jej mały synek, Wills, przenoszą się do Niemiec. Kate dostaje pracę w szkole międzynarodowej w pobliżu Monachium i zakochuje się w poznanym tam nauczycielu, wielkim, pogodnym Bercie Woodmanie, którego poślubia. Wkrótce na świat przychodzi ich pierwsza córka Dayiel. W następnym roku rodzi się druga – Mia. W piątkę wyjeżdżają do rodzinnego stanu Berta, Oregonu. Kate i Bert zapisują się na uniwersytet w Eugene. Póki nie kupią własnego domu, mieszkają z matką Berta.
Читать дальше