Wygrzebałem się z łóżka i wszedłem do połowy schodów prowadzących na poddasze. Faktycznie, tak jak mówił Jo, po zewnętrznym parapecie skakał jakiś ptak. Stukał dziobkiem w szybę i podskakiwał w jakimś szalonym tańcu.
Nie miałem pojęcia, co to za gatunek, chociaż od dawna interesowałem się ornitologią. Moja pierwsza książka, Ptasiek, opowiada o intymnym związku małego chłopca z jego kanarkiem.
Sam przez całe życie hodowałem jakieś ptaki i zawsze dużo dla mnie znaczyły. Ich lot, śpiew i perspektywa, z jakiej oglądają świat, wprawiają mnie w ekstatyczny zachwyt. Ptaki to dla mnie rodzaj aniołów.
– To bardzo dziwne, Jo, ale masz rację, naprawdę wygląda, jakby próbował dostać się do środka. Sądząc po ostrym dziobie, to jakiś owadożerny gatunek. Może wydziobuje robaki ze szczelin w oknie.
Obserwowaliśmy go zafascynowani jego niezwykłym tańcem.
Do otwierania lufcika mam specjalną długą tyczkę zakończoną haczykiem. Przyniosłem ją ze spichlerza; ptak wciąż skakał po parapecie. Otworzyłem okienko. Natychmiast wleciał do środka i usiadł na poręczy schodów. W ogóle nie był przestraszony. Obrzucił mnie typowym badawczym, ptasim spojrzeniem, przekrzywiając główkę i patrząc na mnie to jednym, to drugim okiem. Był wyjątkowo piękny, o pełnych gracji, tanecznych ruchach. Przy każdym podskoku długi, ciemny ogon kiwał się w górę i w dół.
Kiedy zasiedliśmy do śniadania, ptak sfrunął na jedno z wolnych krzeseł przy stole. Jedliśmy jajka smażone na boczku. Gdy próbowałem nakarmić go boczkiem, uciekł. Wkrótce wrócił, ale nie przestawał kręcić łebkiem, jak gdyby mówiąc: „Nie, dziękuję”.
Potem wskoczył na stół. Spojrzeliśmy po sobie zdumieni.
– Musi być oswojony – powiedział cicho Jo. – - Pewnie uciekł z klatki. W ogóle się nas nie boi.
– Nie sądzę, Jo. Takich ptaków nie trzyma się w klatkach.
– Nie wiem, dlaczego tak dziwnie się zachowuje, ale na pewno nie jest oswojona. Może jest ciekawska, a może po prostu nas lubi?
– Po czym poznałeś, że to „ona”?
Sam byłem zaskoczony. Nie miałem żadnych podstaw, aby sądzić, że to „ona”. Po prostu tak mi się powiedziało. Nie odpowiedziałem na pytanie Jo.
Po śniadaniu wyszliśmy na dwór. Światło było w sam raz do malowania. Niskie, poranne słońce tworzy barwy i cienie, o jakich nie śniło się zwykłym śmiertelnikom. Wychodząc z młyna, otworzyłem lufcik pod sufitem i nie zamknąłem drzwi. Ptak zamknięty w domu mógłby wpaść w panikę. Miałem dziwną pewność, że kiedy wrócimy na obiad, jej już tu nie będzie. I rzeczywiście nie było.
Przynajmniej wiedziałem, kto wtedy obudził mnie stukaniem.
Co dziwniejsze, od tego dnia ptak przylatywał każdego ranka, punktualnie o siódmej, i uderzał dzióbkiem w okno. Zupełnie jakby urządzał nam pobudkę. Wkrótce przyzwyczaiłem się do tych codziennych odwiedzin.
Jo miał w tej sprawie własne zdanie.
– Nie mogłaby przylatywać o wpół do ósmej albo o ósmej?
To jak z małym dzieckiem, które budzi cały dom, kiedy tylko pokaże się słońce.
W jakiś dziwny sposób nabierałem pewności, że to właśnie dziecko budzi mnie każdego dnia – moje dziecko.
Malowaliśmy obaj przez cały tydzień i każdy z nas skończył trzy obrazy, jedne lepsze, inne gorsze, ale wszystkie powyżej naszych normalnych możliwości. Ptak towarzyszył nam wszędzie, gdziekolwiek rozstawiliśmy sztalugi, szybując nad naszymi głowami i nagle pikując jak polujący na owady jerzyk albo jaskółka.
Któregoś dnia przysiadł na krawędzi obrazu.
Zacząłem ją nazywać Kasia – Ptasia. Czułem się lepiej, wierząc, że przylatuje do mnie, żeby mnie pocieszyć w trudnych chwilach.
To było mniej więcej wtedy, kiedy okazało się, że musimy pojechać do Portland, żeby złożyć zeznania.
W czerwcu, po zakończeniu roku szkolnego, wróciłem do młyna z Rosemary i Willem. Przywiozłem ze sobą cały rulon płótna, spory zestaw farb, terpentynę i werniks. Zabrałem też swój komputer. W Portland zaczynało być już gorąco, ale tu panowały cisza i spokój.
Przyleciała od razu pierwszej nocy, kiedy tylko położyliśmy się do łóżka. Usłyszałem pukanie w lufcik pod sufitem. Rosemary już zasypiała i chyba nic nie słyszała. Odczekałem chwilę. Czy możliwe, że to wszystko to jedynie mój wymysł? Nie, Jo też ją słyszał. Widział ją. Obróciłem się do Rosemary.
– Kochanie, słyszysz stukanie?
– Co to takiego? Szczury czy koszatki harcują po strychu?
– Nie, posłuchaj. To tak, jakby ktoś pukał.
– Rosemary zerwała się z łóżka.
– Kto to może być? O tej porze? Może coś się stało z Camille albo z Mattem?
– Nie, uspokój się. To tylko ptak stuka dziobem w szybę. To moja Kasia – Ptasia.
– Co za Kasia – Ptasia? O czym ty mówisz?
Opowiedziałem jej więc o ptaku, o tym, że Jo też ją widział i słyszał, o wszystkim, co się potem zdarzyło.
Rosemary słuchała mnie, bacznie mi się przyglądając. Czułem, że się o mnie martwi. Zawsze, kiedy człowiek dzieli się z innymi takimi przeżyciami – w rodzaju odwiedzin Billa w Oregonie w dniu pogrzebu – wszyscy myślą, że albo zaczyna wariować, albo już zwariował, albo po prostu kłamie. Nie ma sposobu, żeby ich przekonać. Rosemary chcę powiedzieć prawdę: po pierwsze, z uwagi na znaczenie tego doświadczenia, po drugie, dlatego że chodzi o kobietę, którą kocham, z którą zdecydowałem się spędzić swoje życie. Rosemary wróciła do łóżka.
– Śpij, kochanie. A jeżeli masz jakiś wpływ na tę Kasię – Ptasię, proszę, powiedz jej, żeby przestała stukać, bo nie mogę zasnąć.
Pocałowała mnie i oboje ułożyliśmy się do snu. Po jakimś czasie stukanie ucichło. Nie powinienem mówić Rosemary takich rzeczy. Zamiast ją uspokoić, tylko ją przestraszyłem. Widocznie w dzieciństwie słuchamy za dużo opowieści o duchach.
Kiedy już byłem pewny, że Rosemary śpi, wyślizgnąłem się z pościeli, wyciągnąłem z narożnika długą tyczkę z haczykiem i otworzyłem okno. Nie chciałem, żeby przeraziło ją poranne stukanie.
Zamiast niej to ja się przeraziłem. Mam zwyczaj spania na wznak, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Zazwyczaj też, kiedy się obudzę, przez dłuższy czas nie otwieram oczu, napawając się cichą ciemnością, zanim w mojej głowie zacznie się codzienna galopada myśli. Tego ranka poczułem coś na ręce. Powoli otworzyłem oczy i zobaczyłem Kasię – Ptasię, mniej niż trzydzieści centymetrów od mojej twarzy. Rosemary jeszcze spała. Chciałem, żeby też to zobaczyła. W jakiś sposób wiedziałem, że powinna.
To było tak jak z Billem.
Trąciłem ją lekko łokciem. Rosemary jęknęła cicho i zaczęła się budzić.
– Nie ruszaj się, kochanie. Po prostu otwórz oczy; jest tu coś, co powinnaś zobaczyć.
Rosemary otworzyła oczy i wolno obróciła głowę. Przez moment nic nie mówiła i tylko wpatrywała się w ptaka. Kasia – Ptasia też się jej przyglądała.
– To jakaś sztuczka, Will? Wytresowałeś tego ptaka? Czyż nie jest śliczny?
– To nie żadna sztuczka, to dziki ptak, i wcale go nie wytresowałem. Jak ci już mówiłem, ma na imię Kasia – Ptasia i jest naprawdę prześliczna.
Powoli wyciągnąłem do Kasi – Ptasi drugą rękę – bez wahania wskoczyła mi na palec. To była czarodziejska chwila. Pierwsza odzyskała głos Rosemary.
– To „nawiedzenie”, Will. Nie wierzę w to, nie potrafię, ale nie znajduję innego wytłumaczenia.
– To wszystko tłumaczy. To nawiedzenie. Jestem pewny, że Kate martwi się o te moje wyjazdy do Oregonu i chce mnie pocieszyć, i ciebie też. Nie musisz w to wierzyć. Odpręż się i ciesz się, że możemy to zobaczyć.
Читать дальше